Ogłoszenie

Witamy na Forum "Rycerze y Kupcy"!

Linki:

- Regulamin Forum
- Dzielnica Mieszkalna (Przedstaw się tam koniecznie!)
---> -AKTUALNE SPOTKANIE KLUBU <---
- Administracja Forum
- Giełda Forumowa

Napisz odpowiedź

Napisz nowego posta
Opcje

Kliknij w ciemne pole na obrazku, aby wysłać wiadomość.

Powrót

Podgląd wątku (najnowsze pierwsze)

kapadocja
2014-03-20 22:56:12

Kurczę, zjadłam ostatnie słowo "by mnie odnaleźć". Tu jest koniec. Puenta - wszystko ma swoją cenę

Opowiadanie miało limit znaków, bo było pisane na pojedynek. W związku z tym - nie ma więcej. Być może, jeśli wreszcie będę miała trochę czasu - będzie więcej o Mharat ah Rahi i samym Al Khainie, bo diablo lubię tego gościa Dzięki za  odwiedziny i dobre słowo, zapraszam do innych opowiadań

Crane
2014-03-20 17:37:33

Czy jest jakieś zakończenie tego opowiadania, bo na końcu jest nawet niedokończone zdanie, nie wspominając już o jakieś puencie ?

Świetnie się to czyta, ale śmierdzi malizną tzn. chętnie bym przeczytał książkę osadzoną w przedstawionych tu realiach, no i proszę o jakieś zakończenie.

kapadocja
2014-02-24 23:16:17

I tak pewnie nie przeczytacie, ale co tam, wstawię, trochę ruchu przynajmniej będzie

Syon runął z wysokiej Katedry, rozpościerając skrzydła dopiero tuż nad ziemią. Gdy tylko mroźny wiatr zatańczył mu pod piórami, wyrównał lot i wzbił się wyżej, swobodnie manewrując pomiędzy konarami drzew. Przedświt to czas prawdziwych łowców; latarnie gasną wraz z gwiazdami, słońce jeszcze ani myśli wychylić łeb znad horyzontu. To nie ciemna noc jest czasem demonów; to właśnie przedświt, gdy sen jest najtwardszy. Prowincjonalna tarcza nieświadomych ignorantów...
Podążam wzrokiem za Syonem, nie mogąc oderwać się od pełnego drapieżnej gracji i pewności siebie ptaka. Wielkie, złote oczy wypatrzyły w parkowej gęstwinie jeża; puszczyk bezszelestnie spikował i wbił ostre pazury w najeżoną kolcami kulkę. Polowanie się udało. Teraz kolej na mnie.
   Ostatni rzut oka na uśpione Mharat ah Rahi; ciemne, zwarte sylwetki groteskowo poskręcanych budynków odcinają się czarną linią na dniejącym niebie. Domy zdają się wyrastać jeden z drugiego, chyląc się to w jedną, to drugą stronę, łącząc z innymi gzymsami, niewielkimi mostkami, czasem dachem. Plątanina architektonicznej anarchii sprawia, że w dzielnicach najbliżej portu do ulicznego bruku prawie w ogóle nie dociera światło; wszystko skąpane jest tu w półmroku.
Ktoś mi kiedyś powiedział, że ciemne interesy najlepiej jest załatwiać w jasnych miejscach, bo nie rzucają się w oczy,. Ktoś inny się z tym nie zgodził, twierdząc, że mroczne sprawy należy trzymać blisko czerni, by nie zwracały uwagi. Obaj nie żyją, więc ciężko jest mi się zdecydować, który z nich miał rację; ja pozostaję w cieniu, ni to świetle, ni ciemnościach, niemogącym się obejść bez jednego i drugiego.
Porzucam dach porośniętej zeschłym bluszczem Katedry. Odwracam się jeszcze na chwilę, by spojrzeć prosto w oczy Pani Mórz, misternie wyrzeźbionej nad łukowatą bramą. Jak zawsze wznosi ku niebu szczupłe ramiona; nigdy nie wiem, czy po to, by zesłać pomyślne wiatry, czy też by przekląć nas sztormami. Dokładnie widać, którymi miejscami spływa deszczowa woda; powieki Pani Mórz porosły mchem, pociemniały, podobnie jej dłonie i kuszący trójkąt pomiędzy piersiami. Pasek wilgoci ciągnie się jeszcze prostą linią po płaskim brzuchu, aż do pępka, potem spływa na łono, przechodzące gładko w rybi ogon pokryty ostrą łuską. Tam mech zagościł na dobre; gdzieniegdzie nawet wyrosły nieśmiałe źdźbła trawy. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale róż jutrzni barwi ostre policzki bogini, całując je na dzień dobry.
   To nie będzie dobry dzień. Nie dla wszystkich. Uchylam jeszcze kapelusza Pani Mórz i zapadam się w cień grząskich uliczek. Nade mną wyrastają kolejne kondygnacje, krzywo dobudowane piętra, czasami łączące zupełnie odrębne fundamenty. Miejski labirynt raz wznosi się ku górze, innym razem opada, nierzadko przecina się na różnych wysokościach – prawdziwe piekło dla powozów i wierzchowców, za to raj rzezimieszków i podrzędnych złodziejaszków. Czuję, jak jedni i drudzy łypią na mnie ze swoich śmierdzących jam gdzieś w wilgotnych piwnicach. Lęgną się jak szczury, żyją jak one i tak samo zdychają. Nie są warci nawet splunięcia, wiedzą, że to ja jestem kocurem, takim bez oka, z naderwanym uchem i postrzępionym ogonem; nie wypełzną, zbyt się boją. Bryza przetacza się przez stęchłą ulicę, bawiąc się od niechcenia porzuconymi śmieciami; tutaj, jeżeli czegoś naprawdę nie da się wykorzystać po raz kolejny i następny, jest nic nie warte.
   Skręcam na zachód, uderzając butami o twardy, lśniący wilgocią bruk. To tam odnajduje mnie Syon i przysiada na jednym z parapetów, obserwując bacznie okolicę. Nie muszę nawet na niego patrzeć, by wiedzieć, że jasne pióra wokół dzioba ma skąpane w krzepnącej krwi. Pohukuje zadowolony, ciesząc się pełnym brzuchem. Uśmiecham się pod nosem i ponownie skręcam; doprawdy, to miasto na poziomie ziemi pewnie nigdy się nie zmieni, chyba że najzwyczajniej w świecie runie. Tak jak niższe piętra kamienicy przede mną, splecionej uściskiem z inną; nad smętnym gruzem unosi się teraz zaczepiony w próżni dom, podtrzymywany tylko niezliczoną ilością schodków, parapetów i gzymsów. Im bliżej morza, tym budynki bardziej przypominały łodzie, kutry, nawet szybkie fregaty. Nic dziwnego, skoro miasto rozszerza się nie tylko wzwyż, ale i grabiąc części należące do wody; gęsty muł oblepia porzucone wraki, mozolnie wyciągane przez mieszkańców doków na brzeg. Nie mija kilka miesięcy, a już burty pokrywa grzyb dobudówek, szop, strzech, a w środku roi się od nowych lokatorów. Słyszałem, że kilkanaście lat temu Pani Mórz poczuła się bardzo dotknięta przez ludzi żyjących w Mharat ah Rahi i ukarała ich za obojętność względem swej boskości; zesłała potworny sztorm. Mówiono, że na niebie nie kotłowały się chmury, a legiony demonów, ciskających błyskawice. Fale oburzonego morza biły w brzeg, zalewając ulice miasta i pochłaniając jego część. Cumujące okręty zostały wyplute z trzewi zatoki i roztrzaskane o mięknącą ziemię. Jeśli wierzyć ludzkim słowom, upiorna ulewa w akompaniamencie grzmotów i trzaskanego drewna trwała przeszło tydzień. Gdy wszystko ucichło, miasto odetchnęło z ulgą, chociaż ulice jeszcze przez długi czas bardziej przypominały najpierw rwące potoki, później leniwe, muliste rzeki.
   Nie żal mi tych, którzy wówczas utonęli. Nie żal mi też tych, co pomarli potem od zarazy; porzucone truchła marynarzy, żebraków, gnid czy zwykłych pechowców były jawnym zaproszeniem dla Pani Małodobrej, wiecznie nienasyconej i głodnej krwi. Teraz mogłem podziwiać w pełnej krasie słynną Dzielnicę Martwych Łodzi, osławioną w całej Północnej Marchii. Syon chyba już skończył czyścić pióra i przelatuje mi tuż nad głową, niknąc pomiędzy połamanymi rejami i spróchniałymi masztami. Część statków stała się pożywką dla domów tych, którzy w powodzi utracili wszystko; z początku zapewne chwilową, teraz będącą ich przeznaczeniem. Część, tę mniej zdruzgotaną klęską, zamieniono na tawerny i zamtuzy; to właśnie tutaj tak bardzo lubią zawijać żeglarze z całego świata. Mharat ah Rahi to nie tylko chaotyczne miasto opętanych architektów, to również siedlisko najpiękniejszych kurtyzan na kontynencie, jak mówią.
Nie spodziewałem się, że Sevia jeszcze żyje, dlatego serdecznie się ucieszyłem, gdy usłyszałem wczorajszego wieczora w którejś z karczm, iż jednak oparła się śmierci. Wspięcie się na połataną cegłami burtę jednego z żaglowców zakotwiczonych wprost w bruku to fraszka. Podobnie jak przemknięcie pomiędzy wartownikami; głusi ślepcy, nie zauważyliby mnie, gdybym stanął u ich ramienia, podając ogień. Schodzę w dół, podczas gdy puszczyk mości się wygodnie do snu pomiędzy przegniłymi wantami. Jedne, drugie, trzecie... Otwieram cicho czwarte z drzwi, wytrych tańczy mi w palcach i znika po chwili w rękawie. Przymykam drewniane skrzydło, by nikt nam nie przeszkadzał.
   Kajuta jest niewielka, po kobiecemu przytulna; widać, że Sevia włożyła sporo pracy, by poczuć się w tym miejscu jak w domu. Ściany pokrywają wielobarwne wzory, układające się w liście, lilie, uwijające między kwieciem niewielkie kolibry. Okrągły bulaj przesłania satynowa zasłonka, zdradzająca tańcem nieszczelność okna. Miękki dywan tłumi kroki; siadam na pluszowych poduszkach koło jej łóżka. Zmieniła się, choć ciągle jest piękna. Kształtne piersi unoszą się w rytm miarowego oddechu, otulone jedynie prześwitującym, ozdobionym koronkami materiałem. Czarne włosy, przetykane na skroniach srebrnymi nitkami, rozlewają się po poduszce; dotykam ich i ze zdumieniem stwierdzam, że są tak samo miękkie i puszyste jak kiedyś. Pachną egzotycznym olejkiem, świdrującym nozdrza. Wokół dużych oczu pojawiły się zmarszczki, łabędzia niegdyś szyja teraz bardziej przypomina indyczą, ale pełne usta nadal zapraszają do pocałunku. Kiedyś była świeżym kwiatem, teraz stała się wybornym winem. Nadal może zaszumieć w głowie.
   Otwiera orzechowe oczy i krzyk więźnie jej w gardle.
– Ciii. – Przykładam palec do ust i nakazuję milczenie. Boi się, ale posłusznie milknie. Unosi się na łokciach, nie dbając o to, że jedno z ramiączek koszuli osunęło się, odsłaniając jeszcze więcej.
–Dzień dobry, Sevio. Dawno się nie wiedzieliśmy, prawda, kochanie? – pytam rozbawiony jej nierozumiejącym spojrzeniem. Dopiero po chwili ściągam kaptur i daję kobiecie czas na przyjrzenie się mojej twarzy.
– Al Khain... – szepcze, od razu mnie rozpoznając. Na ciało występuje jej gęsia skórka, rozchylone wargi zaczynają drżeć.
– A jednak mnie pamiętasz, skarbie. – Uśmiecham się łagodnie i głaszczę ją po policzku.
– Jak mogłabym zapomnieć! – Siada na łóżku i wyciąga do mnie rękę, którą zatrzymuje tuż przed moją twarzą. – Na gniew Pani Morza, co ci się stało?! – pyta wystraszona.
­– Kotku, ty powinnaś to wiedzieć lepiej, niż ktokolwiek!
– Ni.. nie rozumiem, o czym mówisz. – Blednie i spuszcza wzrok. Doskonale wie, o czym mówię.
– Doprawdy?
– Słyszałam... Słyszałam, dawno temu, że nie żyjesz... – szepcze, nadal nie patrząc mi w oczy.
­– O tym właśnie chciałem z tobą porozmawiać, kochanie. – Wstaję. Sevia obejmuje się ramionami; siadam obok niej. Przytula się do mnie, najpierw nieśmiało, później całą sobą. Egzotyczna woń wwierca się w nos; całuję ją w czubek głowy i trwamy tak chwilę w milczeniu.
– Tęskniłam za tobą – mówi. Uśmiecham się i brnę w jej grę:
– Ja za tobą też, maleńka, ja za tobą też... No, to może opowiesz mi, co się działo w mieście, gdy mnie nie było?
– A o czym chciałbyś słuchać? – Mruży zalotnie oczy i wydyma wargi.
– Może najpierw opowiedz mi o tym, jak bardzo za mną tęskniłaś, ptaszyno. – Zanurzam w niej swoje usta. Łapczywie oddaje pocałunek, zarzucając mi ręce za szyję i przywierając do mnie całym ciałem. Ma delikatną skórę, którą aż chce się pieścić. Zrywam cholerną koszulkę, osłaniającą pełne piersi, ona również rozbiera mnie w pośpiechu. Raz jest namiętna, innym razem rozkosznie uległa, gdy leżąc pode mną, oplata mi biodra nogami. Oddycha coraz szybciej, uroczo poruszając płatkami nosa. Zaciska powieki, chwytając zagłówek i wyginając się w łuk. Zduszony jęk przeradza się w ochrypły krzyk; szamoce się chwilę, jakby chciała mnie z siebie zrzucić, jednak cały czas płynnie porusza biodrami, trzymając mnie w klamrze ud. Dłonie o zbielałych knykciach puszczają łóżko, mną prześcieradło, aż w końcu zaciskają się na moich ramionach; nie boli, gdy wbija paznokcie. Uśmiecham się, przyspieszając. Otwiera na moment zamglone oczy i patrzy na mnie błogo. Zwalniam, całuję Sevię, leniwie głaszcząc piersi. Dłonie kobiety błądzą po moich plecach, jakby sama nie była pewna, czy chce więcej, czy może ma już dosyć. Wykorzystuję tę chwilę zawahania, by znowu zaprowadzić ją na szczyt i nie wypuścić, dopóki nie będzie o to błagała. Prosi. Ślicznie, z wdziękiem, „nie” brzmi jak „tak”, a jej desperacka próba wydostania się spode mnie kończy się fiaskiem; tak naprawdę wcale nie chce, abym przestawał.
Pościel pachnie jej perfumami i seksem. Szalenie podniecająca woń. Leżę na plecach, Sevia wtula się w moją pierś, wodząc po niej miękkimi palcami. Co jakiś czas zerka na moją twarz, ale nie pyta już, jaki kataklizm sprawił, że jej prawa część wygląda jak z koszmaru. Jest rozluźniona, zaskoczenie i strach ulotniły się z niej jak kamfora.
– Cieszę się, że wróciłeś – mówi. – Zostaniesz?
– Przez jakiś czas na pewno – odpowiadam dopiero po chwili, wyrwany z zamyślenia. Przekręcam się na bok i głaszczę ją po policzku, obejmując drugą ręką w talii. Przyciskam mocniej do siebie i już bez uśmiechu, za to ze stalą w oczach, mówię:
– A teraz opowiesz mi o tym, kto dokładnie mnie wrobił i dlaczego postanowiłaś dać temu komuś cynk, gdzie może mnie znaleźć... – Sevia w momencie truchleje, swobodny nastrój pryska. Znowu ucieka spojrzeniem, szuka jakiejkolwiek drogi ucieczki przed odpowiedzią.
– Ja... ja nie bardzo miałam wyjście, Al Khain... Grozili, że mnie zabiją, jeżeli nie powiem im, gdzie jesteś.
– Więc postanowiłaś, że w zamian zabiją mnie. Pragmatyczne, choć mało romantyczne – szydzę.
– Przepraszam, nie chciałam, aby tak się stało. Myślałam... myślałam, że chcą od ciebie czegoś, o czym nie mam pojęcia, naprawdę nie wiedziałam, że dybają na twoje życie! – łka, przełykając łzy. Perełki skruchy, przetaczające się po jej policzkach nie robią na mnie żadnego wrażenia. Milczę. I to milczenie sprawia, że zaczyna mówić dalej:
– Później dopiero dowiedziałam się, o co poszło. Pamiętasz, jak do portu tamtego lata zawinął okręt Wysokich Elfów?
– Nie było mnie wtedy w mieście. Ale wiem, o czym mówisz.
– Przypłynęli w przekonaniu, że wszystkie miejsca na świecie są równie beztroskie, jak ich kraj. Spokój, porządek, bezpieczeństwo. Tutaj sam wiesz, jak jest; jeśli nie masz pojęcia, których miejsc unikać, to łatwo możesz ignorancję przypłacić utratą sakiewki, zębów, a nawet życia. I właśnie syn bogatego i wpływowego kupca pojawił się w nieodpowiednim miejscu w niesprzyjającym mu czasie... – Siada na łóżku, wyrywając się z mojego uścisku i szuka wzrokiem koszulki. Odnajduje ją w skłębionej pościeli i zakłada na siebie, z rezygnacją machając zerwanym ramiączkiem.– Podobno nawet nie zauważył, że zginął. Dorwali go w jakiejś podłej tawernie, do której przytoczył się już kompletnie pijany. Młody chłopak, ponoć założył się z jakimś krasnoludem, kto wypije więcej. Kretyński zakład. Chyba o krasnoludach i ich opilstwie słyszał tylko z miejskich legend, biedny głupiec. Różnie gadali, jak to było. Grunt, że razem z sakiewką podcięli mu też gardło. Złapano sprawców i publicznie powieszono, jednak ojciec tego chłopca uważał, że to za mało, że to na pewno wina któregoś z twoich krajan. Mroczne Elfy, jak o was mówił. – Wpatruje się w powiewającą firankę i w zamyśleniu przygryza wargę. Po policzku spływa samotna łza, wysychając, zanim dopłynie do kącika ust. Nieomal mnie to rozczuliło.
Staję za nią i kładę jej ręce na ramionach, całując w czubek głowy; jest ode mnie sporo niższa, teraz wydaje się być jeszcze bardziej krucha, niż jest w rzeczywistości. Obraca się gwałtownie i wlepia wilgotne oczy w moją twarz.
– Długo wyrzucałam sobie, że zdradziłam twoją kryjówkę, Al Khain... Naprawdę długo – szepcze, jakby jakikolwiek głośniejszy dźwięk miał zadać gwałt intymnemu wyznaniu.
– Komu? – Pytanie jest krótkie, wypowiedziane wypranym z emocji tonem.
– Panu Podziemi, czy raczej Władcy Ciemności, jak teraz o nim mówią... Uznał, że wyda któregoś z was, aby mieć święty spokój, by uniknąć przetrzepywania miasta wzdłuż, wszerz i, co dla niego najgorsze, także w dół. Padło na ciebie dlatego, że byłeś najdalej od niego, że nie byłeś z nim zżyty, ba! Bo nie kłaniałeś mu się w pas i żyłeś własnym życiem, poza zamkniętym kręgiem podobnych sobie. – Nie we wszystkim ma rację; ja i Reviz si'Tha El znamy się od dawna, choć to prawda, że nigdy nie byłem jego żołnierzem. Jestem wilkiem, polującym samotnie i cholernie skutecznie.
   Zostawiam ją tam, pomiędzy wszystkimi poduszkami i koronkami. Woła jeszcze za mną, starając się powstrzymać mnie przed odejściem, ale równie dobrze mogłaby próbować zawracać bieg rzeki kijem.
Syon zrywa się do lotu i kołuje nade mną, gdy przemykam cienistymi uliczkami; oddalam się coraz bardziej od morza, pozostawiam za sobą statkodomy i mknę, niesiony wściekłością.
Dwie dekady błogiego snu... Niby nic, a jednak srogo nabałaganiło mi pod czaszką. Drapieżnik siedzący we mnie jeszcze nie do końca się obudził. Jeszcze nie posmakował krwi.
Siedzę na dachu jednego z domów kupieckich i obserwuję uwijających się w dole ludzi. Słońce czerwienieje i kładzie znużone promienie coraz niżej nad horyzontem. Przenoszę wzrok na widoczną zewsząd Katedrę. Góruje ponad wszystkimi budynkami; strzeliste wieże zdają się stykać z nieboskłonem, a Pani wygląda, jakby miała zaraz dotknąć chmur. Kiedyś Mharat ah Rahi całe najeżone było wieżyczkami i iglicami. Kamienice pyszniły się miedzianymi dachami, odbijającymi światło, na gzymsach grymasiły gargulce. Czarno-fioletowe proporce wyszywane srebrnymi nićmi dumnie łopotały na wietrze. Ulice, tak różne od tego, co widzę teraz, pełne były smukłych, dostojnych sylwetek. Takie Mharat ah Rahi widziałem tylko na obrazie; mam wrażenie, że wtedy, gdy miasto należało do nas, nawet powietrze miało inny zapach.
   „Mroczne elfy, jak o was mówił.” Słowa Sevii dalej dudnią mi w głowie i tylko prycham z pogardą, przypominając sobie to określenie. „Mroczne elfy”, co za bzdura. Po prostu elfy, elfy jak każde inne, tyle że z jajami. Prawdziwi drapieżnicy, a nie zwiewne motylki.
– Dasz wiarę, Syon, że nadal są tacy, którzy uważają, że mroczne elfy mają czarną skórę i białe włosy? – pytam ptaka, nie oczekując odpowiedzi. Puszczyk przekrzywia łeb i przygląda mi się uważnie.
– Tak, tak, właśnie w taki sposób nas zapamiętano, gdy to – zataczam ręką krąg, wskazując na miasto – było wyrywane stalą z naszych rąk przez inne elfy. Wysokie elfy, jak lubią o sobie myśleć. Szlachetni i dobrze urodzeni tak bardzo, że aż srają klejnotami. – Mierzwię mu pióra na łbie. Pohukuje z niezadowoleniem i czym prędzej je poprawia. – Mroczne elfy, na Panią Mórz! To chyba normalne, że gdy na coś polujesz, to wtapiasz się w otoczenie, prawda, przyjacielu? Moi przodkowie też się wtapiali. W najciemniejszą noc, malując ciała w wymyślne wzory, tworzone wieloma odcieniami szarości. A ludzie nadal wierzą w te brednie o elfach, których skóra jest czarna niczym heban, a serce jeszcze mroczniejsze. – Kręcę głową z politowaniem. Syon znudził się moim wywodem, teraz, gdy słońce prawie zupełnie już zaszło, wypatruje kolejnej zdobyczy. W końcu rozpościera skrzydła i bezszelestnie dryfuje z wiatrem. Niknie mi z oczu w plątaninie budynków Upadłego Mharat ah Rahi.
   Pan Podziemi, czy teraz raczej Władca Ciemności, zmiękł chyba jeszcze bardziej ode mnie. Znalezienie go było zdecydowanie zbyt proste, poczułem rozczarowanie i wściekłość, gdy przepytywany elf tak łatwo dał mi do niego dostęp. Skonał chwilę później, w kałuży własnej krwi, z wilgotną od moczu nogawką szerokich hajdawerów. Jak śmiałem mieć pretensje o słabość Sevii, skoro moi właśni rodacy tak strasznie skarleli?! Przecież nie minęło aż tak wiele czasu – wychodzi na to, że but „arystokatów” mocno musiał przycisnąć wszystkich do bruku. Władca Ciemności, ha! Teraz brzmi to groteskowo, tak strasznie na wyrost i po prostu śmiesznie.
– Władca Ciemności, który boi się własnego cienia – szepczę mu do ucha. Odwraca się nagle, strącając z biurka inkaust; czarna plama rozlewa się powoli po posadzce i spływa kanałami pomiędzy kamiennymi płytami. Oczy rozszerzają mu się, jakby zobaczył ducha.
– Al Khain! Na litość Pani Mórz, co tak długo?! – wypala w końcu zupełnie nieoczekiwanie.
– Na twoim miejscu bym się tak nie cieszył z tego spotkania. – Sztylet, który trzymam w dłoni, wbija mu się w ciało na tyle głęboko, by go unieszkodliwić, lecz nie ma prawa zabić. Upada na ziemię, łapiąc się za ranę, a spomiędzy palców przesącza się krew.
– Al Khain, czy ciebie Bogini opuściła?! - Nie może uwierzyć w to, co się właśnie wydarzyło.
– Chyba ciebie, jeśli myślałeś, że możesz mnie sprzedać jak psa i ujść z życiem – warczę. Następny cios opada z wyuczoną precyzją, sięgając dokładnie tam, gdzie chciałem. Z ust bucha mu posoka, oddycha łapczywie, jakby każdy haust powietrza miał być tym ostatnim.
– Reviz, Reviz, Reviz... – Przyklękam przy nim, wycierając ostrze o jego koszulę. – Trzeba było albo trzymać z dala ode mnie łapy, gdy ta zamorska przybłęda żądała głów, albo upewnić się, że nie żyję. A tak zobacz, w jakiej kłopotliwej sytuacji stawiasz nas obu... Przychodzę tutaj, gdzie niby są jacyś strażnicy, omijam ich bez problemu i jeszcze niszczę w brutalny sposób twój image Władcy Ciemności. Wygląda to trochę żałośnie, nie uważasz? – Długo zbiera się, by odpowiedzieć. Cały czas patrzy na mnie ze wściekłością; doceniam to, że nie wrzeszczy, nie wzywa pomocy, tylko przyjmuje swój los jak mężczyzna, z pełną odpowiedzialnością za popełnione czyny. Zresztą, nawet gdyby krzyczał, i tak nikt nie przyszedłby mu z pomocą; wszyscy zastygli w objęciach kostuchy. W końcu wykrztusza z siebie, chichocząc jak wariat:
– Ty... Ty naprawdę myślisz, że to ja cię wydałem?! Na Panią Mórz, Al Khain, tobie się naprawdę we łbie zdrowo popierdoliło! – Zaśmiewa się, aż z nosa wylatują mu krwawe bańki. – Kto ci tak powiedział, co? – Patrzę na niego i waham się przez chwilę. – Niech zgadnę – ciągnie. – Czyżbyś po swoim powrocie odwiedził tę uroczą kurewkę z dalekiego południa? – Kiwam tylko głową w odpowiedzi. Śmiech uderza w nieomal histeryczne tony. – Nie mogę... Staremu wilkowi wypadły kły! – Oddycha przez chwilę ciężko, po czym mówi już zdecydowanie ciszej: – Al Khain, nie wiem, którą ze swoich trucizn wysmarowałeś ostrze, ale zanim zacznę hasać po zielonych łąkach, coś ci powiem. To ta twoja femme fatale, sprzedająca wdzięki na lewo i prawo, gdy tylko dowiedziała się, jaka jest nagroda za „mrocznego elfa”, który sprzątnął panicza Eveilarina, sama prędko pobiegła do jego ojca. Zarzekała się, że widziała, jak to czynisz. Że wie, gdzie jesteś. A wściekły lord Eveilarin, Vailiren mu bodaj było na imię, gdybyś postanowił złożyć mu wizytę, tak bardzo żądny mrocznoelfickiej krwi, łyknął to bez zmrużenia oka. Mało tego, bardzo na rękę mu była, nie licząc utraty potomka, ta cała chryja, bo mógł znowu rozpętać piekło w Mharat ah Rahi, nie tak spektakularne, jak miało to miejsce setki lat przed naszymi narodzinami, ale równie krwawe. Uważaj, bo teraz wszędzie szuka się takich jak ty czy ja. Nie chcę nawet myśleć, co się stanie, gdy zburzą Katedrę, jak bardzo Pani Mórz się wścieknie i jak straszny kataklizm ześle na to miejsce. – Opada bez sił i wpatruje się w sufit zachodzącymi mgłą oczami. Nie wierzę własnym uszom, zaciskam pięści, jakbym mógł stanąć do rzeczywistej walki ze swoimi myślami. Jedna wątpliwość rodzi drugą; może kłamać, by chociaż w ten sposób zemścić się za swoją śmierć. Sevia też mogła łgać – wiedziała, że zdrady nie puszczę płazem. Tymczasem była tylko spłoszoną marionetką, której w przypływie dobrego humoru, nie oszukujmy się, wywołanego jej chętnymi ramionami, postanowiłem darować życie. Siadam obok konającego Reviza.
– Podszedłeś mnie, Al Khain, nadal jesteś dobry. Chociaż trochę za miękki – szepcze. – Znasz zasady, teraz te problemy, z którymi ja się borykałem, spadają na twoją głowę. Pewnie mi nie wierzysz. Pewnie teraz sam nie wiesz, w co wierzyć. Idź do niej. Jeżeli jej nie będzie, a pokój, w którym mieszkała będzie pusty, oznacza to tylko jedno: spierdoliła, żebyś jej nie dorwał. Kto by pomyślał, że taka ładna kobieta może być tak sprytna i inteligentna...
– Jeżeli to, co mówisz jest prawdą, to nawet urządzę ci jakiś przyzwoity pogrzeb. – Poklepuję go po ramieniu i zostawiam na podłodze, chowając do kieszeni pierścień z zaklętą w nim Łzą Pani Mórz.
Przez nocne miasto idę spokojnym, równym krokiem. Jeżeli Sevia miała się ulotnić, zrobiła to już dawno. Nie ma sensu się spieszyć, zwłaszcza że morska bryza przyjemnie łaskocze twarz. Drapieżnik obudził się na dobre i teraz nie przestanie węszyć. I tak ją znajdę.
   Zgodnie z zapowiedzią Reviza, kajuta Sevii jest opuszczona. Opuszczona w dużym pośpiechu; zabrała tylko najpotrzebniejsze rzeczy, resztę rozrzucając wszędzie wokół. Uśmiecham się smętnie pod nosem; dałem się wykiwać człowiekowi. I to w dodatku kobiecie. Trzeba było myśleć głową. Trzeba było trzymać się zasad. Trzeba było ją zwyczajnie w świecie zabić.
Mharat ah Rahi nigdy tak naprawdę nie zasypia; może się wydawać, że jest ciche, lecz nie jest to sen, a czuwanie prawdziwych drapieżników i plugawych padlinożerców. Wprawne oko bezbłędnie rozpoznaje zarówno jednych, jak drugich. Stoję na placu przed Katedrą i wpatruję się w kamienną twarz Pani Mórz. Wargi wypowiadają cichą modlitwę o szczęśliwy wiatr i spokojną wodę. Słyszę, jak ktoś się do mnie zbliża. Staje pół kroku za mną, trochę po lewej. Nieznacznie odwracam głowę; równa się ze mną i również wpatruje w Panią.
– To ja cię wyciągnąłem z powozu, gdy roztrzaskał się na dnie przepaści. – Ma niski, melodyjny głos, którym z powodzeniem mógłby zaklinać węże. – Ukryłem cię później w najdzikszych ostępach, byś wydobrzał; opatrzyłem ci rany i wprowadziłem w letarg. – Twarz zasłania mu cień obszernego kaptura; jest nieomal równy mi wzrostem, choć zdecydowanie bardziej żylasty. – Zrobiłem to na polecenie Władcy Ciemności, byś nie zginął. Nie mogliśmy wyciągnąć cię wcześniej. – Po plecach przechodzi mi dreszcz; zadałem śmierć nie temu, co trzeba było. Do tej pory nigdy nie miałem wyrzutów sumienia; być może dlatego, że nie zdarzyło mi się pomylić. Dziwne uczucie. Setki myśli i wspomnień zmiętych w bulgoczącą kulkę, wepchniętą przemocą w klatkę piersiową.
– Zdobyłeś Pierścień. Teraz ty jesteś odpowiedzialny za rdzennych mieszkańców Mharat ah Rahi, Al Khain. Wiesz, w ogóle ci nie zazdroszczę. – Patrzy mi w oczy. – Pani Morza już raz się o nas upomniała. Właśnie wtedy, szesnaście lat temu, gdy mordowano naszych bez mrugnięcia okiem. Wywołano mrocznoelficką histerię. W duszach ludzi ożyły te wszystkie bajdurzenia o strasznych potworach porywających niemowlęta z łóżeczek, zresztą na pewno nie raz to słyszałeś. Tamten elf, który stracił w tawernie syna, sfinansował mini wojnę z „czarnymi elfami”. Czyste szaleństwo. Zabijano mężczyzn. Kobiety i dzieci przepadały, pewnie sprzedane w niewolę. Jakie to szlachetne. I to o nas mówią: mroczne elfy – prycha.
– Wszystko ma swoją cenę – odpowiadam, zaciskając palce na Łzie Pani Morza. – Zapłacą za to, co zrobili. A Katedra będzie stała, jak stoi. Niebawem w otoczeniu naszych sztandarów. – Krzyżuję z nim spojrzenie i odchodzę, znikając w którejś z ciemnych uliczek. Za sobą słyszę jeszcze pohukiwanie Syona, który lawiruje między budynkami, by mnie odnaleźć.

Forum "Rycerze y Kupcy" (c) 2011. Wszelkie prawa zastrzeżone dla gen. Szramy. free counters Free Page Rank Tool

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB 1.2.23
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
Lodging Benin