Na jakimś zapomnianym forum odgrzebałam swoje stare opko, to Wam podrzucam ;)
16. października, po południu
-No już ciii, nie becz, uspokój się. - Yuviel głaskała czule po pysku dwudziestotonowego smoka. -I oni... oni wtedy... - zachlipało zwierzę, wypuszczając z pyska kłęby dymu. -Ciii, już dobrze, jestem tu z tobą... -Powiedz mi, mały elfie, dlaczego oni wszyscy przychodzą tutaj i albo próbują mnie zabić, albo przekonać do zabijania innych, albo chcą ukraść moje złoto?! - Smok otarł szponiastą łapą łzę, spływającą po policzku. Yuviel przytuliła się do szorstkich, wielobarwnych łusek i nuciła jakąś kojącą piosenkę. Powieki gada zaczęły powoli opadać, aż w końcu zasnął, chrapiąc tak, że ze sklepienia jaskini sypał się pył.
15. października
-Mówiłem ci, że coś mi śmierdzi w tym zleceniu – zrzędził pod nosem Wolf, mozolnie wspinając się po niemal pionowej ścianie. -Nie gadaj tyle, tylko właź! - warknął Dragomar i wyciągnął się na swoje całe metr pięćdziesiąt, by sięgnąć wystającego fragmentu skały. -Przecież, RYKWA, włażę! Skąd ty w ogóle wytrzasnąłeś tego sir l'Aguille, co?! -Nie ja go wytrzasnąłem, tylko sam się wytrzasnął. - Dragomar wdrapał się na wąską półkę skalną, klapnął ciężko na piasek i wyciągnął zza paska manierkę. Upił solidny łyk, otarł rękawicą wąsiska i podał bukłak Wolfowi, który właśnie wystawił czuprynę ponad nawis. -Zaraz, brachu, zaraz – wysapał, wczołgując się na półkę. Usiadł i wziął wino od przyjaciela. -Więc? - zapytał. -Co: więc? -Skąd sam się wytrzasnął. -Słuchaj, płaci złotem, tak? -No tak. -Połowę dał nam wcześniej, tak? -No tak. -Więc motyla noga mnie obchodzi kim jest, skąd jest i po cholerę mu smoczy łeb. -Wiesz, naszła mnie taka myśl...- powiedział po chwili Wolf. -Hmm? - mruknął krasnolud, opierając się o skałę i podkładając ramiona pod głowę. -Jak my mu ten łeb utniemy? -Jak to jak? Zwyczajnie. Toporem na przykład. -Ale wiesz, smoki są wielkie, zieją ogniem i w ogóle. -W ogóle i w szczególe dostałem od tego jegomościa tyle hajsu, że przyniósłbym mu nie tylko łeb smoka, ale i demona. Na srebrnej tacy, a jeśliby zażądał, to jeszcze przybrałbym go dziewięćsiłem. -W sumie... -Ci, którzy nie chcą czegoś zrobić - Dragomar siadł prosto i wyciągnął w górę sękaty paluch - szukają powodu. Ci, którym zależy – sposobu. - Powrócił do swojej wygodnej pozycji z plecakiem pod głową i przymknął oczy. Wolf rozejrzał się wokół; wspięli się już tak wysoko, że kamienie pokrywał szron, a pod nimi rozlewało się mleczne morze skłębionych chmur. Słońce majaczyło czerwienią na horyzoncie, barwiąc na różowo obłoki; gdyby był poetą, zapewne ten widok natchnął by go do spłodzenia jakiejś ckliwej ballady. Ale był jedynie pospolitym najemnikiem i okazjonalnym złodziejem, więc pomyślał tylko: „Jak my, RYKWA, zleziemy na dół z tym łbem?” -Dragomar? - odezwał się Wolf po chwili. -No? - mruknął krasnolud sennym głosem. -Co to, RYKWA, jest ten dziewięćsił?
14. września
-Chciałeś mnie, panie, widzieć. - Wysoki, młody mężczyzna skłonił się dworsko przed siedzącym na misternie rzeźbionym tronie królem Frankonii. Władca przyjrzał mu się uważnie; problemy ze wzrokiem dawały o sobie znać coraz bardziej. -Sir Robert l'Aguille! - ucieszył się i podszedł do rycerza, który nadal pozostawał w półukłonie. Wziął go pod ramię, jak starego przyjaciela i poprowadził za sobą. -Istotnie, wzywałem cię. Wpadłem ostatnio na fenomenalny koncept! - oznajmił uradowany, wychodząc z sali tronowej. „Świetnie” – pomyślał l'Aguille. - „Ciekawe cóż teraz uroił twój chory umysł, stary durniu” -Koniecznie musicie, mój panie, się nim ze mną podzielić! -A i owszem, zamierzam! - Cały orszak, ciągnący się za królem i rycerzem wszedł wraz z nimi do komnaty, gdzie zwykle ucztowano. Gigantyczne pomieszczenie o wysokim sklepieniu, z którego dumnie zwieszały się liczne kandelabry na grubych łańcuchach, było teraz puste; długi stół, stojący nieopodal rozległych, wpuszczających mnóstwo południowego światła okien, zwykle dźwigał mnóstwo napojów i jadła – teraz jednak na sękatym blacie nie było nic. Król wszedł do środka, okręcił się wokół własnej osi, wskazując rękami na ściany i rzekł: -Cóż widzisz, Robercie? - Rycerz omiótł komnatę wzrokiem i zmarszczył brwi; nie był pewien o co tym razem może chodzić szaleńcowi w koronie. -Widzę, mój panie, wspaniałe gobeliny i cudne arrasy, portrety twoje i twych szlachetnych przodków, łby jeleni, dzików i innych leśnych bestyj, które byłeś łaskaw usiec podczas polowań, prześwietne witraże, skrzące się w słońcu na szkle wysokich rozet. Jednym słowem – wspaniałość twej przezacnej gościny. -Tak, tak... Ale spójrz tam. - Wskazał na pustą ścianę nad kominkiem, zajmującym rozległą powierzchnię na szczytowej ścianie. -Hmmm... Kominek? Ale, oczywiście, kominek, którego nie powinieneś się, królu Frankonii, wstydzić; wszak jest to dzieło najznamienitszych kamieniarskich rzemieślników, jacy tylko mieli zaszczyt mieszkać na twych ziemiach, panie. -Tak, wiem, że to jest najpiękniejszy kominek, jaki tylko powstał. W końcu, przyjacielu, sam nadzorowałeś tę budowę. - Poklepał l'Aguille'a po plecach i perorował dalej: - Ty jeden zawsze wiesz, czego oczekuję, zanim wypowiem słowo, tylko ty znasz moje zamysły lepiej, niż ja sam. Dlatego, Robercie, zwracam się właśnie do ciebie; miejsce nad kominkiem jest puste i chciałbym zmienić ten stan rzeczy. -Mam zorganizować polowanie, mój panie? -Nie, nic z tych rzeczy. - Król machnął ręką, jakby odpędzał natrętną muchę. -Czy czasem nie wisiał tam łeb wilka? -Owszem, wisiał. Ale po pierwsze, zeżarły go mole, a po drugie i najważniejsze: łeb wilka może powiesić sobie każdy, rozumiesz. Szlachta często poluje, wilk jest zbyt pospolity, chciałbym coś... bardziej egzotycznego. Jestem królem, nie mogę być jak wszyscy! -Może sprowadzić łeb lamparta, lwa albo tygrysa? -Nieee... czymże wtedy różniłbym się od czarnych władców albo arabskich szachów? -Cóż zatem chciałbyś zobaczyć, mój panie, na ścianie nad kominkiem? - zapytał l'Aguille, wietrząc kłopoty. -Łeb smoka.
2. października
-Spóźniłeś się – warknął krasnolud, wypuszczając z ust kłąb cuchnącego dymu. -Daj spokój, utknąłem po drodze. Nie mogłeś wybrać jakiegoś przyjemniejszego miejsca na spotkanie? -To bardzo przyjemne miejsce. Jest sucho i mają niechrzczone piwo, czego chcieć więcej? -Przydałaby się jeszcze samonapełniająca sakiewka złota – odparł wysoki człowiek, ściągając z siebie przemoczony płaszcz i przygładzając dłonią pozlepiane wodą włosy. -Dobrze kombinujesz. - Dragomar wskazał na niego krogulczym paluchem i zanurzył wargi w gęstej pianie. - Wiesz, że to jest jedyna karczma w okolicy, gdzie gdy wrzucisz monetę do piwa, to będzie się utrzymywała na pianie i nie opadnie, tak jak w tych wszystkich spelunach wokół? -Słyszałem plotkę, że utrzymuje też zdechłe szczury, które potem się wyławia, wrzuca na rożen i sprzedaje za pensa jako szaszłyk – odparł Wolf rozcierając zgrabiałe z zimna ręce. -Pieczone szczury są bardzo dobre, nie wiem, o co ci chodzi... -Nie ważne, nie drążmy tematu. Po co mnie tu zwlokłeś w taką parszywą pogodę? -Mamy robotę. -A to ci nowina. Czekaj, pójdę po kufelek, bo już karczmarz, psia jego mamunia, łypie na mnie, jakbym mu kozę zgwałcił. - Wstał z ociąganiem i ruszył do szynkwasu. Drzwi otwarły się i wraz zacinającym deszczem do środka wszedł dostatnio ubrany jegomość. Kmiecie wlepiali w niego ślepia, jakby zobaczyli szydełkującego trolla, niektórzy, mając swoje za uszami, zaciskali dłonie na rękojeściach broni. Karczmarz, wietrząc zysk, zignorował mówiącego do niego Wolfa i przydreptał do rycerza, zacierając chytrze łapska. - Witamy w skromnych progach Rozkraczonej Dziwki, w czym mogę służyć dostojnemu panu? - Szukam Dragomara i Wolfa. - Mina karczmarzowi nieco zrzedła, jednak nie tracił animuszu. - Ach, tych dwóch. Siedzą o tam. - Wskazał brudną ręką na krasnoluda i nachylił się do przybysza. - A czegóż wielmożny pan się napije w tę parszywą pogodę? Miodziku, wódeczki, może winka? - L'Aguille odsunął się, gdy owiał go zgniły oddech gospodarza. - Może być wino, jeżeli nie jest kwaśniejsze od twojego oddechu, chłopie. - Minął kłaniającego się w pas karczmarza i podszedł do wskazanego stolika. - Ty jesteś Dragomar? Krasnolud zmierzył go wzrokiem, uniósł brew, upił łyk piwa i rozparłszy się wygodnie na krześle, odparł: - Zależy kto pyta. - Umówił nas Jednooki Joe. - W takim razie to ja. - Dragomar wyszczerzył spróchniałe trzonki zębów i odpalił długą fajkę. - A gdzie twój towarzysz? - Właśnie próbuje kupić piwo, ale twoje pojawienie się nieco skomplikowało mu sprawę. - Dmuchnął w stronę Roberta nieomal żrącym dymem. - Już wraca. - Zanim Wolf podszedł do stolika, minęła go pospiesznie jedna z dziewek karczemnych, najstarsza i najbardziej cycata córka gospodarza. Nachyliła się nad l'Aguillem, stawiając przed nim gliniany kubek wypełniony czerwonym winem, otarła się o mężczyznę wydatnym, wylewającym się z koszuli biustem i puściła mu oczko. Rycerz, chcąc być uprzejmym, uśmiechnął się, dziękując za trunek i natychmiast tego pożałował, gdy dziewczę wyszczerzyło się do niego poczerniałym oraz niezbyt kompletnym uzębieniem. Nie był przyzwyczajony do obcowania z pospólstwem, ale cóż, mus to mus. Wolf wreszcie dotarł do stolika i warknął. - Zająłeś moje miejsce. - Sir Robert spojrzał na niego z niedowierzaniem i już miał coś odpowiedzieć, gdy ubiegł go krasnolud: - Daj spokój, Wolf, posadź dupsko gdzie indziej, a nie obrażasz naszego dobrodzieja. Z czym, panie, do nas przychodzicie? Jednooki Joe powiedział tylko, że szukacie kogoś odważnego i umiejącego robić mieczem, toporem czy czymkolwiek innym, byle dobrze naostrzonym – zwrócił się do rycerza, który nadal nie mógł odnaleźć języka w gębie. - Panowie, sprawa jest prosta. Potrzebuję łba smoka. Wolf zakrztusił się piwem. - Ty to nazywasz prostą sprawą?! - wrzasnął, ściągając na siebie ciekawskie spojrzenia. - Prosta w sensie klarowna, nie łatwa do wykonania – wyjaśnił pospiesznie l'Aguille. Najemnicy zerknęli na siebie, próbując dociec, cóż, do stu diabłów, oznacza „klarowny”, ale porzucili rychło karkołomny zamysł i przenieśli wzrok na zleceniodawcę. - Kontynuuj – zachęcił krasnolud, pykając kółka z dymu. - Jak już wspomniałem, potrzebuję smoczego łba. Możliwie szybko. Płacę złotem, połowa z góry, druga połowa po wykonaniu zadania. Nie zakładam waszej nieuczciwości, nie śmiałbym nawet sugerować czegoś podobnego, ale poprzedni śmiałkowie, którzy próbowali zbiec z pieniędzmi, nie wywiązując się ze zlecenia, suszą się teraz na sznurze na głównym rynku. Absolutnie, uprzedzając panów obiekcje, nie grożę, po prostu wyjaśniam zasady współpracy; wy będziecie uczciwi wobec mnie, wówczas sowicie was wynagrodzę. - O jakich kwotach rozmawiamy? - zapytał krasnolud. - Dwadzieścia tysięcy złotych koron. Oczy najemników prawie wyszły z orbit. Nie tylko nigdy nie widzieli takich pieniędzy, ale również suma wybiegała sporo poza ich matematyczne zdolności. - Ile... ile to jest setek? - dopytał Wolf. - Dwa razy po sto setek. Wolf powiedział coś do Dragomara w chrapliwym języku, żywo gestykulując. Wymiana zdań trwała chwilę, po czym odezwał się krasnolud: - Umowa stoi. - Napluł na dłoń i wyciągnął ku rycerzowi. Sir l'Aguille z obrzydzeniem ją uścisnął. - Jestem sir Robert l'Aguille... - Człowieku, nie interesuje mnie, jak się nazywasz, ani skąd pochodzisz. Jednooki Joe znajdzie cię wszędzie, gdybyś próbował nas wyrolować, w co wątpię. - Kiedy możecie zacząć? - Przełknął kolejną potwarz. - Dopijemy piwo i się zbieramy.
16. października, rano
Ranek przywitał najemników mrozem i oślepiającym blaskiem wynurzającego się ponad nisko zawieszone chmury słońca. W tym rejonie świata niebo zawsze majaczyło tuż nad głowami, zwłaszcza gdy było brzemienne śniegiem albo lodowatym deszczem. Dragomar otworzył oczy, zaklął pod nosem, przeklinając piekielne promienie i sprawdził rzetelnie każdy węzeł. Dopiero wtedy obudził zawiniętego w koce Wolfa. -Wstawaj, brachu, poczwara sama sobie łba nie utnie. -Już, już. - Wolf ziewnął głośno i przeciągnął się. - Daleko jeszcze? -Cholera wie. Nic to, na górę. -Czekaj, tylko się odleję. - Człowiek rozwiązał spodnie i stanął nad przepaścią, z ulgą opróżniając pęcherz.
27. października
Robert l'Aguille siedział smętnie za biurkiem i przeglądał raporty. Siódma ekipa nie powróciła, mimo że dotarła do podnóży gór, w których mieszkał smok. Trzy, ignorując widmo stryczka, odważyły się umknąć z zaliczką, dwie schwytano i powieszono.Wydał już fortunę, a efektów nadal nie było widać... Jak tak dalej pójdzie, stanie się zwykłym szarakiem ze stertą długów do spłacenia. Brakowało mu już sił i pomysłu... Wtem drzwi rozwarły się z łoskotem i stanął w nich królewski herold, obwieszczając donośnym głosem: -Sir Robercie l'Aguille, Jego Wysokość Król Frankonii, Władca Przyzagórza i sąsiadujących ziem, Trzeci Swego Imienia, Karol Dyngenaweński Trzeci, chce was widzieć! Natychmiast! Rycerz zbladł i mechanicznie wstał, ruszając noga za nogą ku sali tronowej. Król był wściekły, l'Aguille od razu to poznał po tym, jak nerwowo bębnił palcami po poręczy. -Panie, wzywałeś mnie. - Skłonił się. Aż zaschło mu w gardle; wszyscy wszem i wobec wiedzieli, że Karol Dyngenaweński był furiatem i nigdy nie dało się do końca przewidzieć reakcji monarchy. -Możesz mi wytłumaczyć, czemu cały twój czas i, jak sądzę, pieniądze przepadły? Tyle starań i jak krew w piach! -Mój panie, proszę mi wierzyć, że dokładam wszelkich starań, aby... - Król uniósł dłoń, uciszając tym gestem l'Aguilla, widzącego już w myślach swoją głowę spadającą z karku. Ciszę, jaka zapanowała w sali tronowej, przerywało tylko bzyczenie dwóch much, uparcie próbujących przebić się przez szybę. -Chcę, Robercie, byś wiedział, że nie mam do ciebie żadnych pretensji. Widziałem twoją pracę i oddanie, doceniam wszystko. Mój poseł, sir Gerad d'Agnois, wrócił właśnie z księstw Oswaldu. Nie zgadniesz, co zastał nad kominkiem tamtejszego władcy... -Nawet nie będę próbował, mój panie. - L'Aguille odetchnął z ulgą, jednak nadal nie ośmielił się podnieść wzroku na króla. -Cholerny łeb przeklętego smoka! Rycerz poczuł, jak miękną mu nogi. -Jak to będzie wyglądało? Że ja, władca Frankonii, gdzie powstają wszystkie kanony mody, czerpię wzorce z jakiegoś barbarzyńskiego księstewka, którego jeszcze sto lat temu nie było na mapie?! To nie może być! Po plecach l'Aguilla spłynęła strużka zimnego potu. -Czyli... -Czniaj na tego smoka! Musimy iść z postępem! Smok już był, więc musimy wymyślić coś innego! - Król wstał z tronu i przechadzał się w tę i z powrotem po komnacie. - Wiem! - Zatrzymał się, unosząc w górę palec. „To się źle skończy” – pomyślał Robert, żegnając się ze swoimi utraconymi pieniędzmi.Tymczasem monarcha zapalił się do swojego pomysłu: -Zamiast łba smoka, przyniesiesz mi łeb hydry!
26. października
-Dowiedziałaś się czegoś? -Ciężko jest się czegokolwiek dowiedzieć od zwęglonych zwłok, przyjacielu. Smok wyraźnie posmutniał. Było mu też trochę głupio, że nie potrafił się powstrzymać. Spojrzał z nostalgią w niebo i zatęsknił za czasami, gdzie niewielu ośmielało się podnieść na niego rękę, a tych, którzy próbowali, dało się zliczyć na szponach jednej łapy, więc miał święty spokój. Chłopi zostawiali mu na skraju pól krowy, owce i inne bydlęta, w związku z czym nie miał potrzeby martwić się o polowania. A potem wszystko się zmieniło; ludzie nauczyli się od krasnoludów władania bronią palną i każdemu nagle zaczęło się wydawać, że może pokonać smoka... -Nie martw się, znalazłam też jednego całkiem żywego, stał na czujce. -Świetnie! - Gad rozpostarł błoniaste skrzydła, przez które przebijało się słabe światło zachodzącego słońca. - Co powiedział? - Był podekscytowany jak małe dziecko oczekujące prezentu. -Że przysłał ich, podobnie jak wcześniejszych, niejaki sir Robert l'Aguille. -L'Aguille? Z Frankonii pewnie? -Tak. Właśnie stamtąd. Smok nabrał głęboko powietrza i dmuchnął w niebo oślepiającym jęzorem płomienia. Oczy rozjarzyły mu się wściekłością. -Wszyscy dostali sporo pieniędzy za przyniesienie smoczego łba – kontynuowała Yuviel. -Gdzie jest ten, którego schwytałaś? - zagrzmiał zwierz. -No cóż, nie był mi już potrzebny, więc strąciłam go w przepaść – beztrosko odparła elfka. Smok machnął parę razy skrzydłami, unosząc się nad ziemią i zniżył łeb osadzony na długiej, wężowej szyi, by Yuviel mogła wdrapać mu się na kark. -Dokąd lecimy? - zapytała, starając się przekrzyczeć wiatr. -Do Frankonii. Odwiedzimy pana l'Aguille. -Drechtor, co ty zamierzasz?! -Jak to co? Spalę wszystko w cholerę!
|