Ogłoszenie

Witamy na Forum "Rycerze y Kupcy"!

Linki:

- Regulamin Forum
- Dzielnica Mieszkalna (Przedstaw się tam koniecznie!)
---> -AKTUALNE SPOTKANIE KLUBU <---
- Administracja Forum
- Giełda Forumowa

#1 2012-09-16 19:15:31

 kapadocja

Był statystą w Avatarze

24643945
Skąd: Salt Lake City
Zarejestrowany: 2009-12-26
Posty: 574
Punktów :   
Armia w WFB: Wood Elves

Niezapomniane wrażenia

Witam!
Mam zaszczyt przedstawić Wam tekst, który zajął II miejsce w konkursie literackim pt. "Elfie wakacje". Tekst nie przechodził ponownych korekt, toteż na pewno wyłapiecie w nim jakieś byki, ale tak czy inaczej, życzę miłej lektury.


Niezapomniane wrażenia






Elros Inglorion siedział przy swoim biurku, rozświetlanym jedynie niewielkim płomykiem, pełgającym na knocie ogarka świecy. Równym, pięknym pismem wprowadzał w kolejne rubryki rzędy cyfr. Pióro furkotało tuż przed jego nosem, z ust wychynął przygryziony koniuszek języka, jakby miał pomóc elfowi w obliczeniach. Elros odgarnął kosmyk jasnych włosów z czoła i ponownie zamoczył stalówkę w stojącym nieopodal kałamarzu. I wtedy zdarzyła się prawdziwa tragedia; oto krągłe zero zagubiło swój doskonały kształt, zamieniając się w upiornego kleksa. Księgowy spojrzał z przerażeniem na atramentową maszkarę i chwycił szybko ligninę, starając się przekazać jej całą czerń niesfornego tuszu. Jego nadgorliwe usiłowania wywabienia plamy okazały się daremne; kleks jak powstał, tak uparcie trzymał się chłonnego pergaminu oprawionej w skórę grubej księgi.
- Na złote pióra Celahira! – zaklął pod nosem i odłożył bezużyteczną szmatkę na pedantycznie wręcz czysty blat. Plama kłuła go w oczy, psuła nastrój i nieomal wywoływała ból zębów. Elros zamknął z trzaskiem księgę rachunkową. Przetarł ze znużeniem powieki i mrugnął szybko parę razy. Zdecydowanie musi od tego odpocząć. Poranna awantura była tylko jedną z wielu kropel goryczy, jednak to właśnie ona przepełniła nabrzmiałą żalem czarę. Tym razem zgrzeszył... nie, zdecydowanie nie miał ochoty wspominać wyrzutów czynionych mu o papier położony pod złym kątem przed przełożonym. Potrząsnął głową, jakby to miało pomóc w odrzuceniu od siebie nachalnych myśli. Westchnął głęboko i, wziąwszy wolną kartkę, napisał:
Wasza Ekscelencjo Maestro Tloluvinie Amitielu, Pierwszy spośród Mistrzów Magii Elfiego Królestwa, Strażniku Vanimedlee. Wziąwszy pod uwagę, że służę Wam umysłem i umiejętnościami od przeszło dwudziestu wiosen bez jakichkolwiek dłuższych przerw w swoich powinnościach uznałem, iż niezbędny jest mi wypoczynek od cyfr i ciążącej na moich barkach odpowiedzialności, oczywiście wszystko po to, by jeszcze lepiej móc przyczynić się do wzrostu wspaniałości Prześwietnego Kolegium Magii. Termin mojego urlopu pozostawiam Wam, jednak byłbym wielce zobowiązany, gdyby jego czas przypadł w najbliższym dziesięcioleciu.
Z wyrazami najgłębszego szacunku

Elros Inglorion.

Przesunął wzrokiem po zdobnych, pochyłych literach i złożył dokument na pół, idealnie równo i schludnie. Miał nadzieję, że nie będzie to kolejny powód do niezadowolenia arcymaga.

Dzień wstał piękny i słoneczny, toteż Elros obudził się w wyśmienitym nastroju. Przeciągnął się, pościelił łóżko i wykonał kilka skłonów na poprawę krążenia, a wszystko to przy akompaniamencie ptasich treli. Właśnie kończył zapinać guziki przy śnieżnobiałej, gładkiej koszuli, gdy ktoś nieśmiało zapukał do drzwi.
- Proszę wejść – powiedział radosnym tonem. Odrzwia jego apartamentu, umiejscowionego w południowym skrzydle Kolegium Magii uchyliły się i próg przestąpiła Ireth, śliczna, rudowłosa służka, niosąca na tacy dzbanuszek parującego kakao, świeże, chrupiące bułeczki, miseczkę dżemu truskawkowego i mnóstwo innych pyszności. Postawiła je na okrągłym stoliku i uśmiechnęła się do księgowego.
- Smacznego, panie Inglorion. – Dygnęła z gracją i zniknęła tak szybko, jak się pojawiła, nim Elros zdążył jej podziękować.

Sielanka śniadania, która rozleniwiła elfa i sprzyjała błądzeniu wśród obłoków i myśleniu o niebieskich migdałach, została przerwana ponownym stukaniem w futrynę, lecz tym razem gość nie czekał na zaproszenie, a jedynie informował o zamiarze dostania się do środka. Klamka ustąpiła pod ciężarem dłoni Gelmira, jednego z adeptów magicznej sztuki. Elros zamarł z kanapką w połowie drogi do otwartych ust i zmarszczył brwi. Młody elf, kryjący swoją szczupłą sylwetkę pod przepastnymi szatami nowicjusza, był blady i wyglądał jak chodząca zła nowina.
- Panie Inglorion – zaczął niepewnie. – Maestro chce pana widzieć. Teraz. – Spojrzał przepraszająco na księgowego i poczekał, aż tamten przełknie, po czym poprowadził go plątaniną krętych korytarzy Kolegium wprost do przestronnej komnaty Tloluvina. Starzec siedział, jak zawsze, w głębokim, obitym pluszem fotelu o podłokietnikach zwieńczonych ciemnym drewnem, rzeźbionym na kształt lwich łap. Patrzył za przestronne, zajmujące całą ścianę okno, wychodzące na wschód, delektując się ciepłym światłem słońca, niespiesznie zalewającym kwitnący, wiśniowy sad, podążając wzrokiem za uwijającymi się pracowicie wśród różowych kwiatów pszczołami. Zdawał się nie zauważyć przybycia Ingloriona, powoli poruszał ustami, jakby coś liczył, a może bezgłośnie wypowiadał skomplikowaną inkantację. Elros nie chciał mu przeszkadzać, niezależnie od tego, czym akurat zajęty był sędziwy umysł arcymaga. W końcu, po dość długim oczekiwaniu Amitiel przeniósł spojrzenie z sadu na młode elfy, pokornie czekające nieopodal dwuskrzydłych, uchylonych drzwi. Uśmiechnął się blado, co Elros przyjął z wielką ulgą, bowiem Tloluvinowi rzadko zdarzało się wyrażać zadowolenie. Wodniste oczy sędziwego elfa spoczęły na nim, okalająca je siatka zmarszczek wygładziła się.
- Dziękuję, Gelmirze, możesz odejść. – Student skłonił się i wycofał z pomieszczenia, cicho zamykając za sobą drzwi.
- Elrosie Inglorionie, dzisiaj rano otrzymałem twoje pismo. Myślałem nad każdym zapisanym przez ciebie słowem i nie sposób nie przyznać ci racji. Dlatego też zezwalam, choćby i od dzisiaj. Każdy potrzebuje odpoczynku, nawet one. – Zatoczył suchą ręką okrąg, wskazując na ogród i bzyczące w gałęziach poskręcanych wiśni pszczoły. Elros nie wierzył własnym spiczastym uszom, dyskretnie uszczypnął się, upewniając, że nie śni.
- Dziękuję, Maestro, za zrozumienie. Z całego serca rad jestem, iż zezwolenie wydałeś tak prędko. Jest to dla mnie bardzo ważne.
- Jedź na wakacje, młodzieńcze, zregeneruj siły i wróć ze zdwojoną energią. Masz już jakieś konkretne plany?
- W zasadzie jeszcze nie, szczerze mówiąc nie przypuszczałem, że termin mojego wolnego od obowiązków czasu przypadnie tak prędko.
- Pozwól zatem, że polecę ci coś. Sam byłem na tej fantastycznej wycieczce. To sprawdzone miejsce, na pewno ci się spodoba. – Podał Elrosowi pożółkłą broszurkę. – Ulotka nie jest może pierwszej nowości, ale z tego, co mi wiadomo biuro organizujące tę podróż nadal prowadzą niziołkowi bracia, Sancho i Bungo Frumblefoot of Bywoter. Nigdzie nie podają takich pstrągów, jak w tamtym hotelu. – Księgowy przejrzał ulotkę i zmarszczył brwi.
- Obawiam się, że jednak chyba nie będę mógł skorzystać z tej oferty... Zdecydowanie przekracza moje finansowe możliwości.
- Elrosie, z radością pokryję koszta związane z twoimi wakacjami, w pełni na nie zasłużyłeś. Pozwól, że w ten sposób wynagrodzę ci wszystkie... – Zastanowił się, szukając odpowiedniego słowa. – niedogodności, wynikające z naszej współpracy. – Inglorion zamrugał parę razy, nie dowierzając, że usłyszał coś w rodzaju przeprosin z ust starego maga. Zdecydowanie, pewnie niebawem obudzi się we własnym łóżku, zaśmieje sobie w twarz odbitą w lustrze, a potem otrzyma reprymendę za próbę zaszkodzenia płynnej działalności Kolegium.
- Elrosie? – Zdał sobie sprawę, że przegapił coś, co do niego mówiono.
- Przepraszam, Maestro, ciężar niespodziewanej wiadomości przygniótł mnie do ziemi, by po chwili unieść pod niebo na skrzydłach nieokiełznanej radości. – Mag przyjął to wytłumaczenie z uśmiechem.
- Idź się spakować, ruszasz jutro z samego rana. I masz się dobrze bawić.

Stojąc na korytarzu, tuż za drzwiami gabinetu Maestro Amitiela Tloluvina Elros wyglądał jak ktoś, kto przeżył ciężki szok pourazowy albo stracił pamięć. Błądził niewidzącymi oczyma po doskonale znanym sobie wnętrzu, muskając tylko spojrzeniem liczne portrety i kinkiety, rozświetlające błękitnym poblaskiem hall. Sprawiał wrażenie, jakby każda część jego ciała miała zamiar wykonać coś zgoła odmiennego od pozostałych, bez najmniejszej konsultacji z mózgiem. W końcu, wziąwszy dwa głębokie wdechy, ruszył raźno do swoich pokoi, by przygotować się na wyprawę. Znalazłszy się w apartamencie zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia, cóż mogłoby mu się przydać na wycieczce reklamowanej jako pozostawiająca niezapomniane wrażenia. Wyciągnął spod łóżka skórzaną walizkę i z pietyzmem począł układać w niej ubrania, rzeczy osobiste, jakieś szpargały, mające rozproszyć nudę podróży ku docelowemu miejscu pobytu. Ośrodek wypoczynkowy zlokalizowany był na wybrzeżu niewielkiej wyspy, opisanej, jako dziewicza, jeśli oczywiście nie liczyć kilkuhektarowego terenu należącego do prowadzonego przez elfy hotelu wraz ze wszystkimi przyległymi doń parkami rozrywki. W broszurze napisano, że oferują zwiedzanie dziczy, oczywiście z wykwalifikowanym przewodnikiem, znającym wszystkie zakamarki owej wyspy. Im dalej w las peanów na cześć atrakcji, tym mniej dziewictwa było w nieokiełznanym miejscu. Ale nie o to chodziło. Miał jechać daleko od Kolegium, liczb, rachunków i wiecznych utyskiwań Maestra. I to było najpiękniejsze.

Obudził się, zanim nieśmiałe promienie wstającego słońca rozjaśniły ciemny horyzont. Podekscytowanie nie pozwoliło mu dłużej błądzić po krainie sennych marzeń, i tak po brzegi wypełnionej wizjami nieomal magicznego pobytu w głuszy. Leżał dość długo z szeroko otwartymi oczami, ciesząc się jak małe dziecko, nie mogące doczekać się prezentów urodzinowych. Równo z brzaskiem był już na dziedzińcu, gdzie oczekiwał na niego niewielki powóz, zaprzężony w dwa kasztanowe wałachy. Woźnica pomógł mu wtaszczyć bagaż do środka, przytrzymał drzwiczki i gdy tylko upewnił się, że pasażer siedzi wygodnie, trzasnął z bicza nad końskimi grzbietami. Ruszyli traktem w stronę pomarańczowego świtu, minęli powoli budzące się miasto, wjechali w sosnowy las, aż w końcu dotarli do portu. Smukłe łodzie i majestatyczne statki cumowały przy redzie, opuszczały główki, sunęły przez spienione fale. Gwar i rwetes, towarzyszące załadunkom i rozładunkom zagłuszony został rykiem. Elros, wysiadając z powozu aż otworzył ze zdziwieniem usta, gdy nieopodal wylądowała przedziwna machina. Zeppelin, o kolorowym balonie właśnie usiadł z chrzęstem na wyznaczonym mu miejscu. Sługa od razu dostarczył nań inglorionowy bagaż.
- Udanych wakacji – życzył księgowemu, energicznie potrząsając jego dłonią. Elros nigdy w życiu nie latał. Podszedł nieufnie do Zeppelina i wspiął się po drabince do koszyka pod wielkim, ogrzewanym żarem ognia balonem. Pilot, krępy krasnolud, którego oczy schowane były za grubaśnymi goglami, uśmiechnął się do niego i podkręcił rude wąsiska, łączące się z pozaplataną w fantazyjne warkocze długą, sięgającą opasłego brzuszyska brodą.
- Witaj, elfie, na pokładzie Q0001/2586RW. – Elros skłonił mu się bez słowa i przeniósł spojrzenie na pozostałych pasażerów. Spowita atłasową chmurą różowej sukni młoda dama od razu przykuła jego uwagę natrętnym szczebiotem, skierowanym do starszego dżentelmena, z grzeczności przytakującemu jej bezsensownej paplaninie. Pochwycił ze zbolałą miną wzrok elfa, jakby szukał u niego pomocy. Elros jednak nie zamierzał wybawiać go z opresji i przysiadł się do pochmurnego mężczyzny, którego ciemna karnacja i ostre rysy twarzy wskazywały na dalekie, południowe pochodzenie. Ćmił spokojnie długą fajkę, co i rusz wypuszczając z kącika ust kłęby aromatycznego dymu. Elfowi odpowiadało jego milczenie, sam zamierzał odpocząć i rozkoszować się nowymi doznaniami płynącymi z doświadczania pierwszego w życiu lotu Zeppelinem. Śmigło na rufie zafurkotało, silnik ryknął, pilot podkręcił płomień i unieśli się w górę, żeglując coraz wyżej.
- Wie pan, czytałam, że żyją tam dzikie plemiona goblinów, to fascynujące, nie uważa pan? Podobno będziemy mogli je zobaczyć z całkiem bliska, napisali, że otrzymamy niepowtarzalną możliwość przyjrzenia się ich codziennej, miernej skądinąd, tak uważam, egzystencji. Wie pan, one wierzą, że spojrzenie w twarz może odebrać duszę, dlatego noszą przez cały czas wielkie, drewniane maski, mające tylko niewielkie otwory na oczy? Ponoć malują je w przeróżne wzory, a ilość kolorów i zawiłość barwnej plątaniny wskazuje na status takiego goblina w ich prymitywnej społeczności. To doprawdy niecodzienne, prawda? – Kobieta nie poczekała nawet, aż słuchacz jej monologu zdąży cokolwiek odpowiedzieć i zalała wszystkich kolejną falą snobistycznego słowotoku.
- Mówiono mi również, że żyją tam przeróżne egzotyczne zwierzęta, w tym jadowite węże. Widziałam rycinę, na której przedstawiono niejakiego milo foxburra, należącego do rodziny loamsdown. Mają bardzo kolorowe łuski, a ten ponoć jest najbardziej jadowity ze wszystkich. – Klasnęła w ręce, jakby było się z czego cieszyć. Elf nawet nie patrzył w jej stronę, by przypadkiem nie okazać się kolejną ofiarą wykładu o niebezpieczeństwach, jakie mogą spotkać na miejscu. Przymknął oczy i jednym uchem wpuszczał, drugim wypuszczał rewelacje o wielkiej wywernie, śpiącej gdzieś w leśnej gęstwinie i o małych rybkach o paszczach pełnych ostrych zębisk, zamieszkujących nieomal każdą sadzawkę. Nie wiedział nawet kiedy zapadł w sen, w którym uciekał przed hordą zamaskowanych goblinów, lecących za nim na wielkiej, błoniastoskrzydłej wiwernie. Obudził się, gdy już miał zostać pożarty przez przerażające rybki i odkrył, że pilot miękko sadza machinę na polanie.
- Proszę państwa, oto Burghwald Swensonn ponownie bezpiecznie przywiózł pasażerów do wakacyjnego raju. Dziękujemy za skorzystanie z linii lotniczych Swensonn & Swensonn i życzymy udanego urlopu! – Do Zeppelina podeszło kilku rosłych mężczyzn o jednakowych, czerwonych strojach, w śmiesznych, cylindrycznych nakryciach głowy zwieńczonych czarnym daszkiem. Na ich czele dreptała smukła, drobna elfka w jasnej sukience, ściskająca pod pachą bordową teczuszkę. Poczekała, aż obsługa pomoże gościom opuścić maszynę i przywitała ich.
- Witam państwa na Rajskiej Wyspie. Nazywam się Nessa Ciryatan i jestem gospodarzem hotelu, który zechcieli państwo zaszczycić swoją obecnością. Bardzo proszę o podanie godności, dzięki czemu szybko i sprawnie będziemy mogli wskazać państwu odpowiednie pokoje. – Otwarła teczkę i wyjęła ostry ołówek. Elros rozejrzał się wokół; polana otoczona była pięknym parkiem o równo przystrzyżonej trawie, malowniczych rabatkach kwiatów, nad którymi trzepotały wielkie motyle. W oddali widział duży budynek, jaśniejący bielą ścian w południowym słońcu. Nieopodal, na brukowanym trakcie jeden z koni zaprzężonych do powozu skrobał kopytem kamienie.
- Księżniczka Ruthoff, Sabina Ludwika Ernesta Kamila de l’Aguoille – przedstawiła się jedyna dama spośród gości.
- Hrabia Gotfryd von Hallenbridge – ozwał się wymęczony opowieściami lady l’Aguoille dżentelmen, przecierając jedwabną chusteczką monokl.
- Sir Negrete Carrasquillo.
- Elros Inglorion. – Elfka przeszukała listę gości, ze zmartwieniem zmarszczyła brwi, jeszcze raz sprawdziła dokument, po czym spojrzała przepraszająco na nich.
- Najmocniej przepraszam, państwo wykupili wycieczkę niziołkowego biura podróży Sancho i Bungo Frumblefoot of Bywoter?
- Owszem, czy jest z tym jakiś problem? – spytał hrabia von Hallenbridge, na powrót zakrywając oko szkłem.
- Bardzo mi przykro, ale dzisiaj rano przyleciał gołąb z informacją, że biuro... zbankrutowało. Panowie Sancho i Bungo wybrali cały depozyt z krasnoludzkich banków. Niestety, nie otrzymaliśmy zapłaty za państwa pobyt. – Rozłożyła bezradnie ręce.
- Co?! – wrzasnął krasnolud, do tej pory milcząco przysłuchujący się całej rozmowie.
- Przykro mi, panie Swensonn. Obawiam się, że pan również nie otrzyma wynagrodzenia za przelot.
- Przeklęte, małe, włochatostope pokraki! Już ja się z nimi policzę! – odgrażał się rudobrody. W końcu, rozsierdzony, założył gogle , wsiadł do Zeppelina i uniósł się w powietrze z ogłuszającym rykiem pracującego ze zdwojoną siłą silnika. Po chwili sylwetka podniebnej machiny została tylko małą kropką nad morzem.
- Nasze bagaże! – krzyknęła księżniczka. – Zostały na pokładzie! – zwróciła się już do Nessy. – I jak my teraz zapłacimy za powrót?!
- Rozumiem, że nie mają państwo przy sobie pieniędzy?
- Obawiam się, że wszystko zostało w walizkach. – Sir Carasquillo wydawał się jednak być wyjątkowo spokojny.
- Niestety, w takim razie jestem zmuszona prosić państwa o opuszczenie terenu hotelu.
- Cooo?! – Twarz księżniczki przybrała kolor jej wściekle różowej sukni i łagodnie przeszła w bordo. – To jest skandal! Pani nie wie, kim ja jestem! Co wy sobie wyobrażacie! Żądam, byście zaprowadzili mnie do mojego pokoju!
- Przykro mi, ale to nie jest możliwe. – Konsternację, jaka zapadła, można by było kroić nożem. Elrosowi aż zakręciło się w głowie. Opuścić hotel? Zostać sam na sam z tymi przeklętymi bestiami czyhającymi w dżungli? Bezwiednie podążył, jak owca za stadem, wraz ze swymi towarzyszami, prowadzonymi przez ochronę, ku wielkiej, żelaznej bramie, która zatrzasnęła sie za nimi, wśród wrzasków piekielnej księżniczki.

- I co my teraz zrobimy? – Lady l’Aguoille usiadła na pniu zwalonego drzewa i rozpłakała się. – Jak oni w ogóle śmieli nas potraktować w ten sposób! Jak tylko wrócę mój ojciec kupi tę wyspę, hotel każe zrównać z ziemią a ich wszystkich wychłostać! – zaszlochała. Hrabia Hallenbridge ze stoickim spokojem podał jej chusteczkę, którą przyjęła z wdzięcznością.
- Z tego, co mi wiadomo nieopodal przebiega morski szlak handlowy. Jeżeli dostaniemy się na drugą stronę wyspy, wówczas być może uda nam się jakoś zaalarmować jakąś załogę, że potrzebujemy pomocy – odezwał się melodyjnym głosem sir Carrasquillo.
- Skąd o tym wiecie? – podejrzliwie zapytał hrabia.
- Pływałem za młodu tu i tam, parę razy byłem w tych rejonach.
- Jest pan marynarzem?
- Nie. Po prostu kiedyś byłem bardzo niespokojnym duchem, chcącym spróbować wszystkiego, czego zabraniał mądry i stateczny ojciec, świeć Amrocie nad jego duszą.
- Zna pan tę wyspę? – Księżniczka spojrzała na niego z nadzieją w załzawionych oczach.
- Niestety, panienko, nie tak, jakbym sobie tego w tym momencie życzył. Znam jedynie linię brzegową. Zła wiadomość brzmi tak, iż jedyne dwie plaże, jakie się tu znajdują, to ta należąca do hotelu i ta po drugiej stronie wyspy. Reszta to poszarpane skały, przez które na pewno nie przejdziemy.
- Zatem sugeruje pan konieczność przebycia dziczy wzdłuż, nie naokoło?
- Dokładnie, panie hrabio. – Elros przysłuchiwał się ich rozmowie i nie wierzył własnym zmysłom. Uznał, że oczy płatają mu upiornego figla a uszy nagle przestały odbierać dźwięki, jak powinny. Powoli zaczynał żałować, że w ogóle opuścił chłodne mury Kolegium. Może narzekania starego maga wcale nie były takie złe? Na pewno lepsze, niż groźba pożarcia przez tubylców, utonięcia w bagnie czy śmierć z braku wody, wszak słonej pić się nie da a słodkie zbiorniki pełne są krwiożerczych, płetwiastych bestyjek.
- Jeżeli chcemy tam dotrzeć, to proponuję ruszyć od razu... – nieśmiało zasugerował elf. Spojrzenia wszystkich skupiły się na nim. Nie lubił być w centrum uwagi, więc skurczył się w sobie, jakby chciał schować się za własnym, coraz bardziej wydłużonym cieniem.
- Myślę, że imć elf ma rację. – Były obieżyświat przeciągnął się i zwrócił twarz ku pohukującej i poszczekującej gęstwinie poplątanych drzew.

Elros nigdy nie myślał, że las może być tak żywy. Co chwila coś uskakiwało spod ich stóp, pełzało w trawie, chowało się w gałęziach. Czuł na sobie mnóstwo podejrzliwych spojrzeń. Przedzierali się przez dżunglę z mozołem, coraz bardziej zirytowani narzekaniami młodej damy, która utyskiwała co chwila, a to na poszarpany rąbek sukienki, odciski na stopach, obutych w cieknie trzewiki, pajęczyny lepiące się do włosów i felerne biuro podróży. Wędrówka była prawdziwą udręką; niewidzialny szlak cały czas wiódł ich pod górę, utrudniając marsz jeszcze bardziej. Wtem hrabia nadepnął na jakiś patyk, który nagle ożył pod ciężarem jego stopy i boleśnie wpił dwa długie kły w łydkę arystokraty, pozostawiając na niej dwie perlące się czerwienią dziurki. Jego wysokość wrzasnął przeraźliwie, płosząc przyczajone w koronach drzew ptactwo i padł na ziemię krzycząc, że ukąsił go milo foxburr. Sir Carrasquillo odwrócił się i w ciągu chwili był już przy wyjącym opętańczo mężczyźnie. Odciął wyciągniętym zza pasa sztyletem nogawkę i ze znawstwem zbadał ranę.
- Przytrzymajcie go, trzeba pozbyć się jadu, inaczej umrze – rozkazał tonem nie znoszącym sprzeciwu. Wystraszony Elros wykonał jego polecenie, lady l’Agouille prędko poszła w jego ślady. Południowiec przyłożył wargi do ranki, po chwili splunął w bok, przewiązał dziurki czystym materiałem i uśmiechnął się do hrabiego.
- Wszystko powinno być dobrze, niech się pan nie przejmuje.
- Ja umrę! Na Gelmira Gromowładnego, umrę! – zawył.
- Nic panu nie będzie.
- Mam mroczki przed oczami, duszę się, duszę się!
- Panienko, proszę już puścić hrabiego.
- Ja już nigdzie nie pójdę, ja umieram!
- Proszę wstać, musimy ruszać!
- W ogóle nie masz szacunku dla umierającego człowieka, młodzieńcze! – Hrabia obrzucił sir Carrasquill’a morderczym spojrzeniem, po czym powrócił do żałosnego zawodzenia. Carrasquillo westchnął zrezygnowany i, widząc że nic nie wskóra, naprędce splótł z gałązek i lian niewielkie nosze, na których ułożono zrozpaczonego mężczyznę. Dalsza droga była jeszcze żmudniejsza, Elros, ciągnący wraz z sir Carrasquillo rannego czuł, jak na dłoniach powstają mu bolesne pęcherze.
- Cii, słyszeliście? – szepenęła wystraszona lady l’Agouille. Rzeczywiście, gdy tylko słońce skryło się za horyzontem las, do tej pory gwarny, rozbrzmiał jeszcze większym hałasem. A pośród harmidru wyłowili dźwięk odległych bębenków.
- Co to jest?
- Gobliny! – Dźwięk zaczął ich otaczać z każdej strony, nie wiedzieli, gdzie należałoby uciekać. Nawet hrabia, dotychczas konający, jakby cudownie ozdrowiał, bo zerwał się na równe nogi.

Wtem, spomiędzy krzewów zaczęły wychylać się niewielkie istoty, sięgające podróżnikom nie wyżej, jak do kolan. Zza drewnianych, barwnych masek, kształtem przypominających trójkąty wierzchołkiem zwrócone ku dołowi wystawały tylko długie, odstające na boki i powygryzane w wielu miejscach uszy. Kreatury pobrzękiwały przy każdym podskoku drewnianymi paciorkami, zdobiącymi trawiaste spódniczki. Każdy z goblinów dzierżył włócznię, zakończoną kamiennym grotem. Pokrzykiwały coś w niezrozumiałym języku, brzmiącym, jakby ktoś krztusił się zbyt dużym kawałkiem jabłka, lecz w potoku karykaturalnych wyrażeń można było wyłowić pojedyńcze słowa, pochodzące niewątpliwie ze Wspólnej Mowy. Nie napawały optymizmem; charkot przetykany był bowiem wzmiankami o rychłej kolacji, ofierze, krwi i klatkach. Na nieszczęśników, otoczonych ze wszech stron kilku rzędowym wianuszkiem goblinów spłynął blady strach. Sir Carasquillo wyciągnął z pochwy rapier o fantazyjnej rękojeści, machnął nim finezyjnie przed sobą, odganiając nieco niespodziewające się oporu gobliny. Przyjął piękną postawę szermierską, oczekując na ruch przeciwników. Stworzenia naradzały się przez chwilę, po czym z wrzawą i furią runęły na podróżników, zalewając ich swoją masą i po chwili przygważdżając do podłoża. Elros poczuł straszny ból w barku, gdy kilka szkarad usiłowało zawiązać mu ręce na plecach, z trudem walczył o każdy oddech, unosząc głowę tuż nad mchem. Reszta jego kompanów wcale nie radziła sobie lepiej i nim ostatnie promienie całkowicie utonęły w odległym morzu dziesiątki małych łapek uniosły ich nad głowami, niosąc gdzieś wgłąb dżungli z radosnym śpiewem, zniekształconym przez zakrywające im twarze maski. Więźniowie z przerażeniem w oczach i wołaniem o pomoc na ustach sunęli pospiesznie naprzód, chłostani nisko wiszącymi gałązkami. Odgłos bębnów był coraz mocniejszy i niebawem znaleźli się na rozległej polanie, upstrzonej wielobarwnymi wigwamami. Po środku płonęło wielkie ognisko, którego granice wyznaczały równo poukładane kamienie i, o zgrozo, czaszki. Bezceremonialnie rzucono zdobycz na ziemię wśród wesołych okrzyków pozostałych członków plemienia. Wtem, z największego namiotu, na szczycie którego pysznił się upiorny totem, zwieńczony koźlim łbem, wyszedł goblin skryty za przepiękną maską ozdobioną wielobarwnym pióropuszem. Podszedł niespiesznie do łowców, podpierając się sękatym kosturem, wskazał na przerażonych jeńców i potrząsnął z uznaniem głową.
- Ludziaki i elfiaki być smaczne – powiedział w końcu do brańców. – Mieć miękkie mięso i szybko się gotować. – Byli pewni, że uśmiechnął się paskudnie, choć nie mogli dostrzec jego twarzy. Chciał, żeby ich zrozumieli i to było tym potworniejsze.
- Jeden ranny – poinformował największy z wojowników, ten, który w końcu rozbroił sir Carasquillo.
- Wy go nadgryźć?
- Nie, Wielka Szamańska Wodza. On już być nadgryziony. Przez unga bunga ślizgopłaza.
- Puchnąć?
- My nie mieć czasu sprawdzać, ale on trosicko podśmierdywać. – Zbliżył się do przerażonego hrabiego i zerwał opatrunek z jego łydki. Wielka Szamańska Wodza podszedł, obejrzał ze znawstwem ranę, szturchnął ją parę razy kijem, którym się podpierał, splunął na bok i szybciutko okręcił się trzykrotnie wokół własnej osi przez lewe ramię. Cała reszta jego współplemieńców zrobiła to samo. Hrabia spojrzał na swoją nogę; była nabrzmiała, naokoło pojawiło się mnóstwo czerwonych i swędzących bąbli.
- Złe mięso, unga bunga ślizgopłaz zepsuć wszystko – wysyczał wódz. – Wrzucić wsyćkich do szambiarki.

Szambiarka okazała się być niewielką klatką, tuż poza obozowiskiem, zrobioną z giętkich bambusów powiązanych ze sobą. Poobijani, głodni i zmęczeni więźniowie tłoczyli się jeden obok drugiego, nie mając nawet sił, aby wzywać ratunku, który i tak znikąd by nie nadszedł. Siedzieli skrępowani, zwiesiwszy głowy, pogrążeni każdy we własnych, ponurych myślach. Wakacje miały być wypoczynkiem, oderwaniem od codzienności, rozrywką, dumał zrezygnowany elf. Nie tak je sobie wyobrażał. Zaczynał powoli tęsknić za utyskiwaniem Maestra i kolumnami cyfr. Właściwie to lubił liczby; nie były niebezpieczne, nie szczerzyły kłów i nie próbowały go pożreć.
- Pssst. – Sir Carasquillo wychylił się nieco i szepnął: - Udało mi się przeciąć więzy, te głupie stworzenia nie zabrały mi noża ukrytego w cholewie. Zaraz rozwiążę nas wszystkich, ale nie możemy im dać po sobie poznać, że jesteśmy wolni. Poczekamy, aż zasną i wtedy uciekniemy. – Cała reszta milcząco skinęła głowami, patrząc z nabożną wdzięcznością w orzechowe oczy wybawcy. Czekali.

Gdy księżyc stał wysoko na niebie, srebrną tarczą opromieniając dziką knieję, kilka ciemnych kształtów przemknęło ukradkiem w zarośla. Zanim wielkie ognisko zgasło, podróżnicy byli już daleko od gobliniej osady.
- Musimy gdzieś odpocząć, proszę – błagała lady l’Aguoille. Sir Carasquillo, który stał się przewodnikiem grupy, przytaknął, gestem kazał im pozostać w ukryciu, a sam wyruszył na poszukiwanie bezpiecznego schronienia. Siedzieli w milczeniu, nasłuchując nocnych odgłosów. Gdzieś nad nimi przeleciała sowa, jakiś śpiący ptak niespokojnie poruszył się w gałęziach. Żaby, zamieszkujące pobliski, zapewne po brzegi wypełniony piraniami staw, rechotały głośno, przekrzykując się z cykającymi świerszczami. Południowiec w końcu powrócił i poprowadził ich ku niewielkim wzgórzom.
- Znalazłem jaskinię, nada się na obóz.

Grota była przestronna, wilgotna i cuchnęła stęchlizną, lecz uradowała wszystkich, jakby właśnie otworzono przed nimi wrota królewskiego pałacu. Hrabia postanowił objąć pierwszą wartę i usiadł u jej wylotu. Po chwili dobiegło jego uszu miarowe pochrapywanie towarzyszy. Oparł się plecami o zimną skałę i zapatrzył w czerń nocy.

Obudził go przeraźliwy wrzask. Zerwał się na równe nogi i rozejrzał zdezorientowany wokół; dzień wstał już dawno, słońce prażyło niemiłosiernie, królując wysoko na nieboskłonie. Z jaskini w pośpiechu wybiegła lady l’Aguoille, trzymając wysoko uniesioną suknię, za nią mknął elf, który prędko wyprzedził kobietę. Zaraz potem wypadł sir Carasquillo. Hrabia, niewiele myśląc i nie zadając głupich pytań rzucił się za nimi w panicznej ucieczce. Potężny ryk, dochodzący z głębi groty wstrząsnął ziemią pod ich stopami i zbliżał się nieubłaganie. Po chwili z ciemności wyleciała wielka, czarna wiwerna, machając nietoperzymi skrzydłami. Zagłębili się w las, lecz bestia nadal ich ścigała, pomimo ogromnych rozmiarów doskonale manewrowała pomiędzy sędziwymi drzewami. Na ich nieszczęście bór składał się ze starych, wysokich sekwoi, których pnie rosły z dala od siebie. Biegli jak szaleni, przeskakując powalone konary, gnając na złamanie karku. Suknia księżniczki zaplątała się w gałęzie, gdy niewiasta próbowała pokonać przeszkodę i nieszczęsne dziewczę runęło jak długie. Elros, słysząc za sobą rumor odwrócił się i zaklął. Zawrócił, by pomóc lady l’Agouille, rozerwał więżący ją materiał, pomógł podnieść się z ziemi. Gdy już mieli ruszyć dalej z boku wychynęła wielka paszcza jaszczura, kłapiąc tuż przed nimi potężnymi szczękami. Ponownie padli na ziemię, cofając się pospiesznie. Wtem, jakby znikąd, sir Carasquille, pozbawiony przez gobliny pięknego rapiera, natarł na potwora, dzierżąc wielki, ciężki kij. Zdzielił wywernę w łeb, skupiając na sobie uwagę gada. Maszkara wylądowała, stanęła na zadnich łapach i zamachnęła się na południowca uzbrojoną w pazury, połączoną skrzydłem z tułowiem, łapą. Ten zręcznie uskoczył i ponownie wymierzył celny cios, który sięgnął łuskowatej skóry.
- Zabierz ją stąd, elfie! – wrzasnął do Elrosa. Ten skinął głową i wyprowadził z pułapki przerażoną nie mniej od niego księżniczkę. Księgowy, gdy jeszcze odwrócił się, dostrzegł tylko, jak wężowy ogon potwora uderza dzielnego mężczyznę w plecy, zwalając go z nóg. Tryumfalny krzyk, który dobył się z przepastnego gardła bestii dodał Inglorionowi sił do dalszego biegu.

Las skończył się nagle, jakby bóg, tworzący tę wyspę, uciął go mieczem. Wypadli na piaszczystą plażę, zakończoną spokojnym, lazurowym morzem. Zatrzymali się w pół kroku, niepewni, czy wyjście na otwarty teren jest takim dobrym pomysłem; wszak ścigająca ich skrzydlata wiwerna miałaby podany obiad na tacy. Dopiero teraz, dysząc ciężko, uświadomili sobie, że od dłuższego czasu nie słyszeli odgłosów pogoni.
- Gdzie jest sir Carasquille? – wychrypiał hrabia, który nie miał pojęcia o stoczonej w borze nierównej walce. Elf spojrzał mu smutno w oczy i tylko pokręcił głową w odpowiedzi. Lady l’Agouille usiadła bezradnie na skraju kniei i rozpłakała się jak mała dziewczynka.
- Czy on... sir Carasquille...
- Przykro mi panienko, obawiam się, że nie dane mu będzie nam towarzyszyć. On... on tam został. Na zawsze. – Elf nie potrafił spojrzeć jej w oczy.

- Tam, widzicie? – Elros wskazał dłonią na błyszczący kształt u wybrzeża. Przyłożył dłoń do czoła i zmrużył oczy. – Statek! Widzę statek! – krzyknął uradowany. Nowa siła wstąpiła w obolałych rozbitków, którzy biegiem rzucili się ku okrętowi, wrzeszcząc i wymachując rękami.

Gdy tylko usiedli w małej szalupie poczuli się bezpiecznie. Byli uratowani! Wytatuowani marynarze wiosłowali równo, raz za razem zanurzając i wyciągając pióra squarów z wody, rozchlapując morską pianę. Na pokładzie przywitał ich kapitan, wysoki jegomość o twardej, nieogolonej twarzy.
- Mieliście dużo szczęścia, że akurat przybiliśmy do brzegu, na trójząb Dinendala. Wachtowy pokaże wam kajuty, odświeżcie się, odpocznijcie. Zobaczymy się wieczorem.
- Sir, mam jeszcze pewną, jak dla mnie nie cierpiącą zwłoki sprawę. – Hrabia odciągnął kapitana na bok. – Otóż, gdy przedzieraliśmy się przez dżunglę zostałem ukąszony w łydkę przez węża, obecna tu dama czytała, że jedynym gatunkiem występującym na tej wyspie jest śmiertelnie niebezpieczny milo foxburr.
- Co? Toż te gadziny wymarły przeszło sto lat temu! Pokaż pan tę nogę. – Hrabia podwinął nogawkę.
- Widzi pan, kapitanie te bąble wokół? – Nie wiedzieć czemu szyper wybuchnął gromkim śmiechem.
- Szanowny panie, zapewniam, że nie ma żadnego zagrożenia! Gdyby bydlę było jadowite, wówczas majaczyłbyś pan w gorączce od kilku godzin. To wokół – wskazał na pęcherze – to zwykłe ugryzienia komarów, zaręczam, że w najmniejszym razie nie są niebezpieczne.

Czysta woda, suty posiłek i sen były tym, czego potrzebowali. Otrzymali świeże odzienie i obietnicę powrotu do domu. Świat znów nabrał radosnych barw.

Zbudzono ich po zachodzie słońca. Pokład wyglądał zgoła inaczej, niż wtedy, gdy weszli na jego deski pierwszym razem; wszędzie na rejach świeciły kolorowe lampiony, na rufie grał kwartet smyczkowy, po deku spacerowało mrowie elegancko ubranych dżentelmenów i strojnych dam. Gdy tylko pojawili się wśród innych gości, rozległy się gromkie brama. Oszołomieni rozglądali się dookoła, nie mogąc pojąć, co tu się właściwie wyprawia. I wtedy dostrzegli smukłą, drobną sylwetkę Nessy Ciryatan. Elfka podeszła do nich z uśmiechem na ustach, za nią sunął dystyngowany lokaj, niosący na tacy trzy kieliszki wypełniane szampanem.
- Witam państwa na pokładzie Odzyskanej Nadziei! Gratuluję zdania testu obozowicza i życzę miłej zabawy. – Uścisnęła dłoń każdemu z nich, nic nie robiąc sobie ze zdziwienia, malującego się na twarzach zdezorientowanych ludzi i elfa. Żadne nie mogło wykrztusić ani słowa, gdy już mieli zakrzyczeć gospodynię pretensjami, ponownie rozległy się brawa, odśpiewano im sto lat, a potem rozległy się powszechne owacje. Wciągnięci w wir innych gości nawet nie zauważyli, kiedy elfka zniknęła w tłumie.
- I jak wam się podobało w wiosce goblinów? – Starszy mężczyzna o ogorzałej twarzy uśmiechał się do nich szczerze, wzbudzając sympatię od pierwszej chwili.
- Gdzie moje maniery, jestem Vladimir Drikstojew.
- To jakiś żart? – Elros był całkowicie zbity z tropu.
- Ha, przyjacielu, też o to zapytałem, gdy znalazłem się wreszcie na tej przeklętej łajbie!
- Ale powiedziano nam, że biuro podróży, w którym mieliśmy wykupioną wycieczkę upadło – księżniczka ciągnęła podjęty przez elfa wątek.
- Jak wszystkim, moja pani!
- Sir Carasquille... Ale jego zabiła wiwerna!
- Ha, stary Negrete ma się dobrze, zapewniam was! To bodaj najlepszy treser bestii, jakiego nosiła na swoim garbatym grzbiecie mateczka ziemia!
- Więc to wszystko było... udawane?
- Dokładnie! Niedługo zobaczycie też Wielką Szamańską Wodzę.
- Ale gobliny jedzą ludzi!
- Nic podobnego. Stara wodza najbardziej lubi jajka i kozie mleko, ciężko staruszce je się rzeczy, które wymagają gryzienia.
Elrosowi aż zakręciło się w głowie... Wynajęta goblińska wioska... Tresowana wiwerna. Obiecany doświadczony przewodnik ukryty pod postacią jednego z pasażerów. Ulotka nie kłamała: w jego pamięci na zawsze pozostaną niezapomniane wrażenia!


Jedyna możliwość żonatego mężczyzny, by w domu mieć ostatnie słowo, to przyznać rację żonie

Offline

#2 2012-09-16 21:13:07

siwy2150

Gania za różowym słoniem

Skąd: Salt Lake City
Zarejestrowany: 2009-12-12
Posty: 1690
Punktów :   
Armia w WFB: Orki&Gobosy

Re: Niezapomniane wrażenia

Wielkie gratulacje Ewa za wygranie konkursu. Zasurzyłaś sobie.

A co do korekty  hmm nie wiem czy powinienem, W końcu tu na forum to ja robię najwięcej błędów, ale jak coś tam było. na przykład w ostatnim akapicie w zdaniu " Gdy tylko pojawili się wśród innych gości, rozległy się gromkie brama.{chyba powinno być brawa zamiast brama.}


A kto jest bardziej zaawansowany technologicznie skaweny czy krasnoludy....?

Offline

#3 2012-09-17 11:37:27

 kapadocja

Był statystą w Avatarze

24643945
Skąd: Salt Lake City
Zarejestrowany: 2009-12-26
Posty: 574
Punktów :   
Armia w WFB: Wood Elves

Re: Niezapomniane wrażenia

owszem, brawa, nie zauważyłam Chochlik się wkradł


Jedyna możliwość żonatego mężczyzny, by w domu mieć ostatnie słowo, to przyznać rację żonie

Offline

#4 2012-09-17 21:15:58

 Andrew

Szef Portalu

Skąd: Salt Lake City
Zarejestrowany: 2009-12-17
Posty: 1631
Punktów :   
Armia w WFB: Mroczne Elfy
Armia Warmachine & Hordes: The Protectorate of Menoth

Re: Niezapomniane wrażenia

W końcu przeczytałem Gratulacje za świetne opowiadanie. Bardzo mi się podobało rozwiązanie akcji.


"To na pewno Spider-Man "

Offline

#5 2012-09-21 15:45:18

 Cobalt

Lubi mocne wejścia

Skąd: Khatovar
Zarejestrowany: 2010-12-06
Posty: 351
Punktów :   
Armia w WFB: High Elves

Re: Niezapomniane wrażenia

Graty za podium.
Pomysł inspirowany filmem Gra z panem Douglasem ?
Nawet jeśli tak, fajnie przeniesiony w świat fantasy.

Ostatnio edytowany przez Cobalt (2012-09-21 15:45:40)


==========================
  Achievement unlocked: Left the house
==========================

Offline

#6 2012-09-21 17:33:03

 kapadocja

Był statystą w Avatarze

24643945
Skąd: Salt Lake City
Zarejestrowany: 2009-12-26
Posty: 574
Punktów :   
Armia w WFB: Wood Elves

Re: Niezapomniane wrażenia

Cobalt, jesteś kolejną osobą, która pyta mnie o tę inspirację. Nie widziałam gry Finczera

Dzięki, panowie, za poświęcony czas i dobre słowo.


Jedyna możliwość żonatego mężczyzny, by w domu mieć ostatnie słowo, to przyznać rację żonie

Offline

Forum "Rycerze y Kupcy" (c) 2011. Wszelkie prawa zastrzeżone dla gen. Szramy. free counters Free Page Rank Tool

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB 1.2.23
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
zagłuszacz dyktafonów przewierty bydgoszcz