Ogłoszenie

Witamy na Forum "Rycerze y Kupcy"!

Linki:

- Regulamin Forum
- Dzielnica Mieszkalna (Przedstaw się tam koniecznie!)
---> -AKTUALNE SPOTKANIE KLUBU <---
- Administracja Forum
- Giełda Forumowa

#1 2014-03-22 15:30:33

 kapadocja

Był statystą w Avatarze

24643945
Skąd: Salt Lake City
Zarejestrowany: 2009-12-26
Posty: 574
Punktów :   
Armia w WFB: Wood Elves

Czarna krew cywilizacji

Jako że nie mam czasu na pisanie rzeczy, które chciałabym pisać, pozostają mi tylko pojedynki literackie

Wytyczne daję na samym końcu, coby nie spojlować



Obudziłem się jak zawsze, trzecia trzydzieści rano.
– RYKWA – szepnąłem, przeczesując ręką potargane włosy. Sara spała obok jak kamień. Zapatrzyłem się na moment na kuszący łuk bioder, jednak postanowiłem dać jej spokój, niech przynajmniej ona się wyśpi... Kot wystrzelił mi spod stóp, galopując do kuchni; gdy tam dotarłem już czatował nad swoją miską, drąc mordę.
– Stul pysk, pieprzony futrzaku – ofuknąłem go, jedną ręką odpalając papierosa, a drugą sięgając do lodówki, by zamknąć mu gębę żarciem. Siadłem przy stoliku przykrytym czerwoną, kraciastą ceratą i podparłem głowę dłonią. Chciało mi się spać jak cholera, ale wiedziałem, że nie wrócę już do łóżka. Znowu to samo... Znowu cholerny koszmar.

Sara często powtarzała, że być może powinienem iść z tym do lekarza, że może depresja albo inna nerwica. Zbywałem ją długo, aż w końcu dała spokój.
Kawiarka zabulgotała i po chwili przelałem czarną, smolistą ciecz do swojego ulubionego, glinianego kubka. Ciemna i gęsta jak ropa, która pokrywa ciała kaczek pływających przy brzegach. Oblepiająca pióra, wpełzająca do dziobów i oczu. Czarna krew cywilizacji. Nie wiem, skąd wzięła mi się ta myśl, ale o czwartej nad ranem mózg może wygadywać różne bzdury, więc mu dobrodusznie wybaczyłem. Chociaż nadal miałem za złe nocne mary, jakimi raczył mnie od bardzo długiego czasu.
Wziąłem do ręki wczorajszą gazetę, by zająć czymś myśli, ale one uparcie krążyły wokół pełzającego jeszcze gdzieś snu.
Spojrzałem beznamiętnie przez okno; szarość przedświtu leniwie rozlewała się po niebie tłamsząc migotliwy poblask gwiazd. Dusząc nocną czerń, promienie słońca wypełzły ze swych nor pomiędzy blokami. Dusząc, najczarniejsze bydlęta wypełzały ze swych nor pomiędzy świadomością. Siwy dym wgryzł mi się w gardło, wywołując ostry napad kaszlu. - Muszę wreszcie rzucić to gówno – pomyślałem, przyciskając niedopałek do dna popielniczki. Małego cmentarzyska stłamszonych.
–Znowu miałeś koszmar? - Nawet nie zauważyłem, kiedy Sara stanęła w drzwiach kuchni. Spojrzałem na nią załzawionymi oczami. W kusym szlafroczku z czerwonego, połyskliwego materiału wyglądała cholernie pociągająco. Usiadła na krześle naprzeciw i przyjrzała mi się z troską.
–Kochanie, naprawdę powinieneś iść do lekarza. To trwa zbyt długo. - Położyła dłoń na mojej.
–Wałkowaliśmy już ten temat – mruknąłem niechętnie.
–Po prostu martwię się o ciebie. - Przeczesała szczupłymi palcami moją czuprynę.
–Wiem, wiem...
–Mam koleżankę, która przez długi czas chodziła na terapię psychologiczną, mogłabym wziąć od niej numer do jej lekarza. Mówiła, że jest naprawdę dobry...
–Dobrze, poddaję się, gorzej już nie będzie, najwyżej wsadzą mnie w kaftan i z czystym sumieniem będę mógł się ślinić podczas odbijania się od gumowych ścian. - Uniosłem ręce w geście kapitulacji.


Z samego rana, to znaczy, kiedy normalni ludzie już wstali i zmierzali do pracy, Sara zadzwoniła do Rebeki i już po chwili z triumfem podetknęła mi pod nos karteczkę z pospiesznie zapisanym numerem i nazwiskiem. Wyciągnąłem rękę, ale Sara zamknęła świstek w dłoni.
- O, nie! Wrzucisz gdzieś, zapomnisz, albo, co gorsza, z premedytacją gdzieś zgubisz i będziesz udawał, że chodzisz na terapię. Sama cię umówię. - Cmoknęła mnie w policzek, porwała swoją torebkę z krzesła i zniknęła za drzwiami. Cholera, zna mnie jak zły szeląg...

Koło południa rozdzwoniła się moja komórka.
–Halo? - odezwałem się, przełykając kawę.
–Umówiłam cię na dzisiejszy wieczór. Pojedziemy razem, poczekam na korytarzu, pa!
–Co?!
–Bip...Bip...Bip...
–Niech to szlag – zakląłem pod nosem.

I tak, chcąc, nie chcąc, o dwudziestej grzecznie siedziałem w poczekalni. Sara ściskała moją rękę, jakbym miał mieć zaraz operację na otwartej głowie, a nie nudną pogadankę. „Nic to, posiedzę, posłucham, uwolnię się od stówki i pójdę stąd w cholerę” - pomyślałem, po raz kolejny czytając ten sam plakat dotyczący depresji poporodowej. W końcu, gdy znałem już na pamięć wszystkie hasła, podeszła do nas uśmiechnięta asystentka, informując, że teraz czas na mnie. Wstałem z ociąganiem i powlokłem się za nią, ciągle mając nadzieję na awarię prądu, deszcz meteorytów czy inwazję obcych; cokolwiek, co mogłoby wyrwać mnie z tego przeklętego miejsca i usprawiedliwić dezercję. Niestety, nie zdarzyło się nic takiego.
Próg gabinetu przekroczyłem z miną jakbym był sześciolatkiem, odwiedzającym dentystę, a nie trzydziestokilkuletnim grafikiem komputerowym. Przy okrągłym stoliczku siedział podstarzały mężczyzna o tak dobrodusznej twarzy, że mimowolnie się do niego uśmiechnąłem, wypuszczając wprost z płuc „dobry wieczór”.
–Dobry wieczór. - Odwzajemnił uśmiech i wskazał mi krzesło naprzeciw siebie. Trzeba przyznać, że meble mieli wyjątkowo wygodne.
–Poznajmy się – powiedział, gdy skończyłem się rozglądać po pomieszczeniu; ciemnożółte ściany jakoś tak dodawały energii, zupełnie, jakby biło z nich słoneczne światło. - Jestem Teodor, chociaż dawno, dawno temu, jeszcze w czasach studenckich, mówiono na mnie – nachylił się, jakby chciał zdradzić mi jakiś sekret – Wizzard – dokończył teatralnym szeptem.
–Ja jestem Mike. W podstawówce przezywali mnie Mały, bo byłem najniższy w klasie, ale poza tym jakoś nie przykleiła się do mnie żadna godna przytoczenia ksywka – odparłem, opierając się wygodnie.
–Miło mi cię poznać, Mike. Z czym do mnie przychodzisz?
–W zasadzie to przyszedłem, żeby dziewczyna dała mi wreszcie święty spokój.
Przyjrzał mi się uważnie.
–Chodzi o to, że mam... kurde, ale to będzie głupio brzmiało. - Zacząłem kręcić się na krześle jak uczniak. - Zaraz, czy tu nie powinno być jakiejś leżanki, czy coś?
–Naoglądałeś się za dużo amerykańskich filmów, Mike. Czy nie jest przyjemniej posiedzieć sobie przy uroczym stoliczku, popijając kawę? – zapytał i gdy już miałem odburknąć, że nie widzę tu żadnej kawy, do pokoju weszła asystentka Wizzarda, niosąc na tacce dwie filiżanki. Postawiła je na blacie, uśmiechnęła się do mnie i zostawiła nas samych. Trwałem chwilę w niemym proteście.
–Muszę przyznać, Wizzard, że to było dobre...
–Dobra jest kawa, skosztuj, proszę – zachęcił, nalewając aromatyczny napar do zielonej, pękatej filiżanki. – Mleka?
–Nie dzięki, lubię, gdy kawa jest czarna.

Ciemna i gęsta jak ropa, która pokrywa ciała kaczek pływających przy brzegach. Oblepiająca pióra, wpełzająca do dziobów i oczu. Czarna krew cywilizacji. Temperatura nagle podnosi się o kilkanaście stopni, na kark momentalnie występuje pot. Rozpinam kilka guzików koszuli i ze wszystkich sił staram się uspokoić. Niemożliwe, żebym zasnął... Po prostu niemożliwe. Poznaję ten krajobraz, doskonale wiem, co będzie na zewnątrz, a mimo to wychodzę; ulica jest usłana mnóstwem śmieci i potłuczonego szkła, witryny sklepów zieją czernią potrzaskanych szyb, w poprzek drogi stoi kilka porzuconych i pordzewiałych samochodów. Gorący wiatr dmie z północy, niosąc na swoich skrzydłach potworny swąd. Jak zwykle ruszam pustą ulicą, mijając pokruszone cegły i wpatrując się w brunatne niebo, po którym gnają skłębione chmury. Wyglądają, jakby miały za chwilę wypluć z siebie siarczany deszcz, albo coś równie mało przyjemnego. Mijam kolejną przecznicę i właśnie tam ją widzę; zgrabną, czarnowłosą dziewczynę w błękitnej sukience. Wołam za nią, ale nie reaguje. Krzyczę ponownie i biegnę. Zatrzymuje się i zaczyna powoli odwracać przez ramię...

Spojrzałem na dno filiżanki a dopiero potem na Wizzarda. Przyglądał mi się z troską, pocierając palcami spiczastą bródkę.
- Wyciągniemy cię z tego Mike. Nigdy nie śni ci się dalej?
Odpowiedziałem przeczącym ruchem głowy.
- Nie będę przepisywał ci żadnych tabletek, bo to jest bez sensu. Po prostu spróbujemy razem dotrwać do końca tego snu, dobrze?
- Dobrze.
- Przyjdź do mnie jutro, o tej samej porze, pasuje ci?
- Tak... – Zgodziłem się i właściwie ie wiedziałem dlaczego. Coś wewnątrz jednak podpowiadało, że zrobiłem dobrze.

Sara wstała z krzesełka, gdy tylko zobaczyła, jak wychodzę z gabinetu. Uśmiechnęła się do mnie promiennie, wsunęła swoją rękę pod moje ramię.
–I jak było?
–Chodźmy stąd...

Tej nocy w ogóle nie mogłem zasnąć; cały czas myślałem o tym, co widziałem tak realnie w gabinecie Wizzarda. Do tej pory wspomnienia mary były pourywane, niechronologiczne, takie kłębiące się w głowie fragmenty koszmaru. Niby pamiętałem wszystkie elementy, ale bardziej na zasadzie pomieszanych puzzli, niż całości obrazu. Tym razem nie obudziłem się o trzeciej; o tej porze jeszcze nawet nie zasnąłem.

U Wizzarda pojawiłem się punktualnie i chyba nie mogłem się doczekać, w jaki sposób zamierza odkryć przede mną cały sen. Dziwne, ale jakoś tak podświadomie czułem, że ten facet naprawdę może mi pomóc. Asystentka poprosiła mnie do gabinetu, gdzie czekał już na mnie lekarz.
– Dzień dobry Mike. - Uśmiechnął się. - Wyglądasz, jakbyś nie spał...
– Bo nie spałem – odparłem zgodnie z prawdą. - Mów, w jaki sposób zamierzasz dokończyć mój sen?
– Najpierw powiedz mi, od kiedy się pojawia?
– Kilkanaście ładnych lat. Nie pamiętam dokładnie.
– A zanim przyśnił ci się po raz pierwszy, nie wydarzyło się nic, co bardzo tobą wstrząsnęło?
Zastanowiłem się przez chwilę. I przypomniałem sobie; pierwszy raz miałem ten koszmar zaraz po tym, gdy jedna z moich koleżanek nie wróciła z balu maturalnego.
– Po prostu zniknęła, nikt nie wiedział co się z nią stało, policja szukała jej długo, aż w końcu odłożyli teczkę do archiwum – powiedziałem.
– Jak miała na imię?
– Karolina. Miała na imię Karolina.
– Mike, chcesz, żeby te sny przestały cię dręczyć, prawda?
– Po to tu jestem.
– Więc po prostu mi zaufaj.
Nie wiem czemu, ale naprawdę mu wierzyłem. Znałem tego gościa od wczoraj i wierzyłem mu!
– Zamknij oczy i śnij – rozkazał, a ja – o dziwo – posłusznie wypełniłem polecenie.

Jak zwykle ruszam pustą ulicą, mijając pokruszone cegły i wpatrując się w brunatne niebo, po którym gnają skłębione chmury. Wyglądają, jakby miały za chwilę wypluć z siebie siarczany deszcz, albo coś równie mało przyjemnego. Mijam kolejną przecznicę i właśnie tam ją widzę; zgrabną, czarnowłosą dziewczynę w błękitnej sukience. Wołam za nią, ale nie reaguje. Krzyczę ponownie i biegnę. Zatrzymuje się i zaczyna powoli odwracać przez ramię... Jej twarz jest zamazana, jakby ktoś przejechał palcem po rysunku wykonanym miękkim ołówkiem, zacierając go.
Przesuwa po mnie wzrokiem, jakbym był elementem otoczenia. Idzie dalej. Już prawie ją doganiam, gdy z bramy wychodzi trzech typków. Myślałem, że nic mnie nie zdziwi w tym miejscu, jednak nie spodziewałem się upiorów odzianych w smokingi. Ich twarze są dokładnie tak samo zniekształcone jak buzia dziewczyny. Podchodzą do niej. Chyba się uśmiecha, rozmawiają przez chwilę, ale ja w ogóle nie słyszę ich głosów, tylko wiatr gwiżdże głośniej, gdy otwierają usta. Jeden z nich obejmuje dziewczę w pasie i skręcają w boczną uliczkę. Gnam za nimi, nie wiem dlaczego, to tylko, RYKWA, sen, prawda, tu nie ma logiki?No więc:
Idę, wzniecając tumany kurzu. Oni nikną gdzieś w mroku. Wpadam w oblepiającą mnie czarną maź, ciemność w czystej postaci, paraliżującą ruchy i zatrzymującą zdławione strachem serce. Ciemna i gęsta jak ropa, która pokrywa ciała kaczek pływających przy brzegach. Oblepiająca pióra, wpełzająca do dziobów i oczu. Czarna krew cywilizacji.


Otworzyłem oczy i rozejrzałem się zdezorientowany wokół. Wizzard siedział naprzeciw z przymkniętymi powiekami i coś mamrotał pod nosem. W końcu spojrzał na mnie i uśmiechnął się blado.
– Nie wszystko naraz, ale już jest lepiej... - mruknął.
– To jakiś rodzaj hipnozy, tak? - spytałem.
– Powiedzmy... Tak czy inaczej, sam sobie wszystkiego od razu nie przypomnisz. Spotkamy się jutro. - Wyglądał na bardzo zmęczonego, jakby przebiegł maraton albo spędził kilkadziesiąt godzin za kółkiem. Wstałem bez słowa i pożegnałem się z lekarzem skinieniem głowy.


Nie potrafiłem zrozumieć dlaczego tak bardzo się niecierpliwiłem. Fakt, to oczywiste, że chciałem poznać koniec prześladującego mnie od lat koszmaru. Dlatego też równo o dwudziestej stawiłem się w gabinecie Wizzarda.
Przywitał mnie, jak zwykle, uśmiechem i filiżanką kawy.
– Czy jesteś gotów na dotarcie do końca?
– Też pytanie! No pewnie!
– Zanim zaśniesz, chcę żebyś wiedział, że to, co się stanie TAM może mieć realny wpływ na TU. Możesz dowiedzieć się czegoś, czego wcale nie chcesz wiedzieć. Uważaj na siebie, bo wszystko ma swój skutek – powiedział poważnie, patrząc mi prosto w oczy. Nie uśmiechał się, był bardzo skupiony. A ja...

Idę, wzniecając tumany kurzu. Oni nikną gdzieś w mroku. Wpadam w oblepiającą mnie czarną maź, ciemność w czystej postaci, paraliżującą ruchy i zatrzymującą zdławione strachem serce. W końcu zaczynają do mnie docierać echa tego milczącego dotąd świata. Słyszę jej krzyk i ich śmiech. Nie namyślam się długo, biegnę za głosami, w aksamitnej ciemności. Co i rusz potykam się o sterty śmieci, ale nieustannie podążam naprzód, choć mam upiorne wrażenie, że stoję w miejscu. Głos nadal pozostaje w tej samej odległości, mimo że od tego wściekłego gonu zaczyna brakować mi tchu. Zmuszam się do szybszego przebierania nogami, cały czas mając wrażenie, że ta cholerna ciemność lepi mi się do ubrań, twarzy, włosów, trzyma mnie w swojej sieci. Ciemna i gęsta jak ropa, która pokrywa ciała kaczek pływających przy brzegach. Oblepiająca pióra, wpełzająca do dziobów i oczu. Czarna krew cywilizacji.
Wszystko zaczyna niknąć, RYKWA, miziać pierdolone kaczki!
Ciemność ustępuje, wypadam na podwórko – studnię, nad którym goreje brudnoczerwone niebo, zarzygane ceglastymi chmurami.
Są! Widzę ich! Dziewczyna leży na ziemi, krzyczy, wołając o pomoc, krzyczy MOJE IMIĘ! „Mike! Mike!” dudni mi cały czas pod czaszką. Dostaje w twarz, milknie, gość przed nią rechocze parszywie i rozpina spodnie. Zgrzyt rozporka grzmi echem lawiny, wielokrotnieje i powraca, odbijając się od odrapanych kamienic, przyglądających się wszystkiemu czarnymi oknami. Tam, za brudnymi szybami coś się czai. Stoję z rozdziawioną gębą, wpatrując się w cholerne okna. Chmury bluznęły gęstym deszczem, błotnistą plwociną, ciemną i gęstą jak ropa, która pokrywa ciała kaczek pływających przy brzegach. Oblepiająca pióra, wpełzająca do dziobów i oczu. Czarna krew cywilizacji.



Nigdy nie sądziłem, że koszmar może aż tak wyczerpać. Obudziłem się mokry jak nurek, dysząc ciężko. Wizzard wyglądał niewiele lepiej, jakby cały ten cholerny sen przeżywał razem ze mną. W końcu otworzył ociężale oczy i powiedział:
– Jesteśmy już blisko rozwiązania twojego problemu, przyjacielu. Tylko pozostaje pytanie, czy dasz radę teraz...
– A ty?
Kiwnął głową w odpowiedzi.

Chmury bluznęły gęstym deszczem, błotnistą plwociną, a ja nadal sterczę z zadartą głową. „Mike!” - wrzask wwierca mi się w czaszkę. Zwracam się w stronę dziewczyny i biegnę do niej. Jeden typ dostaje prawego sierpowego, prosto w szczękę, tak, jak uczył mnie kumpel. Po chwili drugi też leży na ziemi, a ja łapię za kark trzeciego. Szarpię go za kołnierz, odciągając od przerażonej dziewuszki. Odwraca się i patrzy mi w oczy... moimi własnymi oczami, uśmiecha się moim uśmiechem i warczy moi własnym głosem: „Wypierdalaj!” Stoję osłupiały, potem cofam się kilka kroków. Padający deszcz ścieka strugą za koszulę, po kręgosłupie przebiega dreszcz, a instynkt zastępuje trzeźwe myślenie. Chwytam leżącą na ziemi butelkę, tłukę ją o bruk i niewiele się zastanawiając, zatapiam ostre krawędzie w ciele nie-Mike'a, raz po raz, aż osuwa się w kałużę własnej krwi. Stoję nad jego ciałem i patrzę na zakrwawione dłonie. Krew miesza się z błotem, lejącym się ciurkiem z nisko wiszących chmur. Ciemna i gęsta jak ropa, która pokrywa ciała kaczek pływających przy brzegach. Oblepiająca pióra, wpełzająca do dziobów i oczu. Czarna krew cywilizacji.

Nigdy nie zerwałem się z takim bólem głowy. Przetoczyłem na wpół oszalałym wzrokiem po pomieszczeniu i nieco uspokoiłem się, widząc kiwającego się w przód i tył Wizzarda. Swoim zwyczajem mamrotał coś pod nosem. W końcu przestał i spojrzał na mnie ze smutkiem.
– Tym razem to ja cię wybudziłem. Znam już zakończenie twojego snu, Mike.
– Do cholery, po co to zrobiłeś?!
– Bo mnie o to poprosiła.
– Kto, do licha?! To jakaś pieprzona psychoza!
– Uspokój się, Mike. Poprosiła mnie o to Karolina. Tam, we śnie, uratowałeś ją. Teraz może spokojnie iść dalej.
– Co ty bredzisz, człowieku?! Karolina?! Przecież ona najpewniej nie żyje!
– Masz rację, nie żyje. Ale powiedziała mi, że dzisiejszej nocy cię odwiedzi, aby porozmawiać.
– Wiesz, nie jestem pewien, który z nas bardziej potrzebuje psychiatry, ja czy ty. RYKWA, to się nie trzyma kupy!
– Idź już i połóż się wcześnie spać. Zobaczymy się jutro, Mike.
– Ta, jasne. - Wyszedłem z gabinetu, trzaskając drzwiami. Nie miałem najmniejszego zamiaru wracać do tego popaprańca. Na szczęście dzisiaj Sara wyszła z koleżankami do kina, więc uniknąłem wszystkich durnych pytań w stylu: „Kochanie, co się stało, że jesteś taki zdenerwowany?”.

Po drodze do domu wstąpiłem do sklepu, zaopatrując się w zgrzewkę piwa i ostre orzeszki. To, w połączeniu z jakimś dobrym filmem, powinno nieco uspokoić moje skołatane nerwy. Dobry lekarz, psiakrew! Jak ja w ogóle dałem się na to namówić?!
Dom był pusty i ciemny. Gdy tylko przekręciłem klucz w zamku, przywitało mnie przeciągłe miauczenie cholernego kota. Wiecznie głodny jaśniepan, wylegujący się na moich swetrach. Warknąłem na niego, by szedł do diabła i pierwszy raz w życiu odpuścił. Jednak zwierzęta wyczuwają nastrój.
Odpaliłem papierosa, włączyłem telewizor i zapatrzyłem się po raz kolejny na „Lock, stock and two smoking barrels”, delektując się piwem. Oglądałem ten film wiele razy i za każdym byłem pod wrażeniem pomysłowości Guya Ritchiego – jednak ten rozwód z Madonną dobrze mu zrobił, znowu zaczął kręcić świetne rzeczy. Bohaterowie już mieli wyrzucić strzelby do rzeki, gdy rozdzwonił się dzwonek do drzwi. Kot zjeżył się, zasyczał i uciekł pod kanapę; to już powinno mi dać do myślenia, ale kilka piw osłabiło moją czujność. Niewiele myśląc otworzyłem. W drzwiach stanęła ona; śliczna, czarnowłosa dziewczyna w błękitnej sukience. Zanim zebrałem szczękę z podłogi, trzasnąłem drzwiami czy po prostu zacząłem wrzeszczeć jak przerażona panienka, Karolina zwyczajnie weszła do mieszkania i rozejrzała się.
– Całkiem tu ładnie u ciebie. - Uśmiechnęła się. Powoli odwróciłem się w jej stronę, mając nadzieję, że za mną jednak nikt nie stoi. Nadal tam była.
– Karolina? Co ty tu robisz? - Może to nie było zbyt rezolutne pytanie, ale nic lepszego nie przyszło mi do głowy.
– Przyszłam porozmawiać, Teodor nie uprzedził cię o mojej wizycie?
– Ten stary wariat?
– Zdecydowanie bardziej woli, by nazywać go przewodnikiem dusz, ale może być i wariat, jeśli tak ci jest łatwiej. - Roześmiała się i z wdziękiem usiadła na kanapie.
– Ty... ty przecież nie żyjesz.
– Owszem, ale w tych okolicznościach to chyba nie jest wielki problem. Wybaczam ci, to chciałam ci powiedzieć.
– Wybaczasz mi, że uratowałem cię w swoim śnie? Co za brednie! - Złapałem się za głowę, zastanawiając się, w którym momencie stałem się pełnowymiarowym świrem. Kto wiem, może niedługo będę wmawiał światu, że jestem Napoleonem...
– Wybaczam ci, że mnie zabiłeś.
– Nie rozumiemy się.
– Port, podwórko studnia, zakończenie balu maturalnego. Ty, ja i dwóch twoich kolegów. Postanowiliście odprowadzić mnie do domu, bo mieszkałam w niebezpiecznej dzielnicy. Mieliście rację, była cholernie niebezpieczna. Zwłaszcza tamtej nocy, zwłaszcza dla mnie.
– Chcesz mi wmówić, że...
– Że zgwałciłeś mnie wśród rechotu twoich kumpli a potem utopiliście mnie w morzu, pomiędzy martwymi kaczkami. Kaczkami, które zdechły po tym, jak wylał tam tankowiec. Tonęłam w wodzie, a do oczu i płuc wpełzała ropa. Czarna ropa, Mike.
– Nie, to niemożliwe! - Siadłem ciężko w fotelu i przymknąłem oczy. Gdy je otworzyłem, za oknem właśnie wstawał przydymiony świt. Ktoś nawet przykrył mnie kocykiem. Wokół walały się puszki po piwie, kot leniwie wygrzebywał niedopałki z popielniczki, po czym polował na nie, podrzucając łapkami i atakując z furią. Zerwałem się jak oparzony i zanim mój mózg zdążył zaprotestować, narzuciłem na siebie kurtkę, wsunąłem buty i wybiegłem z mieszkania.

Ulica była usłana mnóstwem śmieci i potłuczonego szkła, witryny sklepów ziały czernią potrzaskanych szyb, w poprzek drogi stało kilka porzuconych i pordzewiałych samochodów. Wilgotny wiatr dął z północy, niosąc na swoich skrzydłach potworny smród gnijących ryb. Ruszyłem pustą ulicą, mijając pokruszone cegły. Wypadłem na podwórko – studnię, nad którym gorzało brudnoczerwone niebo, zarzygane ceglastymi chmurami. Podwórko było puste, tylko jakiś bury kocur umknął pomiędzy zasypanymi śmieciami koszami. Szedłem dalej labiryntem potłuczonego szkła i gruzu. Otworzyłem niepozorne drzwi, z których płatami odchodziła zielona farba. Uderzył mnie fetor starych szczyn, tworzących zacieki na obdrapanych ścianach. Korytarz prowadził wprost pomiędzy pordzewiałe kontenery. Dalej słychać już szum fal a powietrze stało się nieco bardziej przejrzyste i nie wgryzało się brutalnie w płuca. Podszedłem do brzegu, gdzie kiedyś świeciły tęczowe smugi w czarnych plamach oleju. Wspomnienia wlały się w moją głowę, jakby puściła jakaś tama.
– Prawda musi wyjść na jaw. - Kupka łachmanów, porzucona niedbale gdzieś pod zaśniedziałą ścianą baraku przemówiła, sprawiając, że aż podskoczyłem.
– Wizzard? Co ty tu, do cholery robisz?!
– Och, nic wielkiego po prostu czekałem tu na ciebie, młody człowieku. - Spojrzał na mnie oczami pamiętającymi, zdawałoby się, narodziny najstarszych gwiazd.
– Po co?
– Aby upewnić się, że postąpisz słusznie.


Telefon Sary rozdzwonił się, gdy akurat wychodziła z centrum handlowego. Odebrała z uśmiechem na ustach, który rzedł z każdym usłyszanym słowem. Gdy tajemniczy rozmówca zakończył połączenie, na twarzy kobiety malowały się strach i rozpacz. Podeszła do najbliższej taksówki i drżącymi dłońmi otworzyła drzwi. Była zbyt roztrzęsiona, by prowadzić własne auto.
– Dzień dobry! - przywitał ją kierowca, produkowany taśmowo wąsaty czterdziestolatek w burym pulowerku. - Dokąd jedziemy?
– Szpital świętego Krzysztofa, proszę.
Widząc łzy, kapiące jedna po drugiej i rozmazujące po policzkach tusz do rzęs, nie odważył się zagajać rozmowy, tylko powiódł pasażerkę najmniej zakorkowanymi ulicami, by mogła jak najszybciej znaleźć się na miejscu.
Drzwi otwierały się za wolno, ludzie snuli się jak duchy, sens ich słów wymykał się percepcji. W końcu ktoś nieomal przemocą posadził Sarę na plastikowym krześle i wydobył z niej informacje kim jest i po co przyjechała.
– Mike... Michael Thoryfay, jest na ostrym dyżurze! Muszę się dowiedzieć co z nim, co w ogóle się stało! - łkała, starając się rzeczowo odpowiedzieć na pytanie. Pielęgniarka, zdawałoby się ciosana z granitowych bloków skalnych, obrzuciła ją niechętnym spojrzeniem i spytała lodowato:
– A kim pani jest dla tego pana?
– Ja? Jestem jego... narzeczoną.
– W takim razie bardzo mi przykro, ale nie mogę pani udzielić żadnych informacji. Nie jest pani nikim z najbliższej rodziny, rozumie pani, przepisy...

Następne dni zlały się w ciąg zmartwienia, tęsknoty i bólu. Dźwięk uderzających o wieko trumny grud ziemi był kolejnym strzałem w serce Sary. Brzmiał jej w uszach nawet gdy już wróciła do domu i zawinąwszy się po uszy w koc, zasnęła zmęczona płaczem.

Idę ciemną ulicą, nie wiem dlaczego od krawężnika do krawężnika. Wszystko jakby usnęło, nawet najlżejszy podmuch wiatru nie porusza gałęziami. Docieram do parku, mijam fontannę, omszały anioł, wylewający z dzbanka wodę, zdaje się wodzić za mną oczami. Przyspieszam kroku i prawie biegnę po żwirowej alejce. Wypadam na dziką łąkę z wypaloną trawą. Czarne kikuty jeżą się na mój widok, jak przestraszony kot. Każde kolejne stąpnięcie sprawia, że spod butów wylatuje smolisty dym pyłu zamordowanych traw. Potykam się o tory i teraz idę wzdłuż nich, zbliżając się coraz bardziej do tunelu, aż w końcu zatapiam się w jego mrok. Zmuszam się do szybszego przebierania nogami, cały czas mając wrażenie, że ta cholerna ciemność lepi mi się do ubrań, twarzy, włosów, trzyma mnie w swojej sieci. Ciemna i gęsta jak ropa, która pokrywa ciała kaczek pływających przy brzegach. Oblepiająca pióra, wpełzająca do dziobów i oczu. Czarna krew cywilizacji.



Temat: Błędy młodości odzywają się w przyszłości.
Co do tekstu:
- musi być fantastyczny
- narracja pierwszoosobowa
- główny/a bohater/ka żyje na tzw. ,,kocią łapę"
- nawiązanie do niszczenia czegoś w przyrodzie (erozja gleby, wysychanie rzek, wybuch wulkanu itp.)
- gwałt
Długość: do piętnastu stron w wordzie czcionką Arial 12


Jedyna możliwość żonatego mężczyzny, by w domu mieć ostatnie słowo, to przyznać rację żonie

Offline

#2 2014-03-22 18:07:42

 Gruby

PrzeSPAMny Pisaczyciel

Skąd: Częstochowa
Zarejestrowany: 2011-08-24
Posty: 2036
Punktów :   
Armia w W40: Orkz [Evil Sunz]

Re: Czarna krew cywilizacji

Przeczytałem, żeby nie było że nikt nie czyta. Po tytule spodziewałem się czegoś bardziej w stylu nihilistycznej, ckliwej opowiastki o tym jak to ten "zły, bezduszny świat" idzie w cholerę. Zaskoczyło mnie jednak i to całkiem przyjemnie


http://www.nodiatis.com/pub/19.jpg


Born to Lose - Live to Win

Offline

Forum "Rycerze y Kupcy" (c) 2011. Wszelkie prawa zastrzeżone dla gen. Szramy. free counters Free Page Rank Tool

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB 1.2.23
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
mapa fotowoltaiki Hotely Německo